środa, 26 września 2012

14-17.09.2012. Kasama. Chishimba Falls.


Dostałyśmy propozycję pojechania z nauczycielami ze szkoły i przedszkola do Kasamy na spotkanie dla wychowawców salezjańskich. Poza naszą ekipą z Mansy miały być jeszcze zespoły nauczycieli z Lusaki, Luwingu, Mazabuki, Makeni i grupa gospodarzy z Kasamy. W sumie około 100 osób.
W tygodniu odbyło się jedno spotkanie organizacyjne. Mnie i Beatę poproszono o przygotowanie „rozrywki” na jeden z wieczorów. Podjęłyśmy wyzwanie. Poza tym ustaliliśmy menu na drogę, sposób prezentacji naszej grupy i (zadziwiające, że za każdym razem Zambijczycy robią to ze śmiertelną powagą!) godzinę odjazdu. Piątek, 6.00 rano. Do Kasamy długa droga, więc musimy wyruszyć zaraz po wschodzie słońca.

Wstajemy rano – na wszelki wypadek. Jemy śniadanie. Jako, że wycieczki jeszcze nie ma, bez pośpiechu idziemy na mszę na 6.30. Po mszy pomagamy wynosić gary z jedzeniem na podwórko. Koło 8.00 siostra Godelieve z uśmiechem na twarzy informuje nas, że ciągle jest 5.00, więc odjedziemy o czasie. Potem jeszcze chwila na pogranie w piłkę, pouczenie się afrykańskich piosenek, przywitanie się z każdym kolejnym przybyłym nauczycielem i spakowanie autobusu. Kilka minut przed 10.00 wyruszamy!
W autobusie przypada mi zaszczytne miejsce u boku Mr Ivansa – jednego z najstarszych nauczycieli naszej szkoły, z 10-letnim stażem pracy. Zaraz po tym, jak autobus ruszył, każe mi spojrzeć na zegarek. 9.43. Odwróć sobie teraz 9 do góry nogami. Widzisz? 6.43! Mieliśmy wyruszyć o 6.00. To nawet nie godzina spóźnienia! Czyli w zasadzie tak, jakbyśmy byli punktualni! :)

Zakres tematów do rozmowy po drodze rozciąga się od mojej pracy i wykształcenia, przez szkołę w Mansie, zambijskiego prezydenta, widoki za oknem, aż po katastrofę smoleńską. 

 Trasa z Mansy do Kasamy to ok. 400 km, z czego połowa drogą buszową. Siedzimy na kole, przez co każdą wyrwę w nawierzchni odczuwam bardzo wyraźnie na moich pośladkach. W podłodze pod nogami Mr Ivansa jest dziura, którą bezskutecznie próbuje zakleić kawałkami gazety. Przez dziurę kurz wdziera się do autobusu. Dociera wszędzie. Doświadczeni w takich bojach Zambijczycy owijają się czitengami, bluzami, czym się tylko da. Ja po przejechaniu 200 km taką drogą wyglądam, jakbym wpadła do beczki z pomarańczowym proszkiem.
Zakurzoną glacę trzeba z kurzu obmyć. :)

W połowie trasy, na placówce salezjańskiej w Luwingu postój i obiad. Potem kolejne 200 km asfaltem i po 6 godzinach jazdy jesteśmy na miejscu!

Temat spotkania to „edukacja w stylu salezjańskim”. Cała sobota i pół niedzieli upłynęły na wsłuchiwaniu się w treści różnych konferencji i prezentacji. W sumie nic nowego: system prewencyjny ks. Bosko, trochę o wizji salezjańskiego oratorium, trochę o pracy sióstr salezjanek w Zambii, o szkołach salezjańskich, był nawet jeden wykład o ochronie środowiska.

Poważne punkty programu co i rusz przeplatały różne przyśpiewki, tańce, oklaski. Nie zabrakło też rozrywek sportowych. W sobotę wieczorem rozegraliśmy turniej netballa. To bardzo popularna w Zambii gra zespołowa, o której nigdy wcześniej nie słyszałam. Bardzo podobna do koszykówki. Różnica jest taka, że się nie kozłuje. Wystarczy podawać piłkę i celować do kosza. No i nie można zrobić więcej niż 2 kroki z piłką w ręku. 

Radość drużyny po udanej akcji.
Pierwsza lekcja jedzenia rękami. :)
 Jedzone wspólnie posiłki, przerwy i przygotowania wspomnianej wcześniej „rozrywki” były świetną okazją do integracji z gronem pedagogicznym. Najbardziej zżyłyśmy się z ekipą z City of Hope w Lusace i oczywiście z Mansą.

Po bliższym poznaniu tych osobników po prostu ciężko przypasować ich do roli nauczycieli. Roztańczeni, roześmiani, rozśpiewani, bez przerwy żartujący. A jednak! Kiedy po powrocie zobaczyłam ich w klasach, pośród słuchających uczniów, dopiero wtedy uwierzyłam, że to ci sami ludzie. :) Tacy po prostu są Zambijczycy.


Stary oazowy skecz w Polsce znany pod nazwą „Zuzia”, a tutaj „Chilufya” przygotowałyśmy w asyście najlepszego lektora na świecie – nauczyciela angielskiego i asystenta jakich mało od czegoś w rodzaju naszego WOS-u. Przedstawienie zostało przyjęte z entuzjazmem, który zmobilizował nas do odegrania scenki jeszcze raz dla dzieciaków z oratorium. Do dzisiaj zarówno nauczyciele jak i oratoryjne dzieciaki nazywają mnie i Beti „Chilyfya”. :)

Na niedzielne popołudnie organizatorzy spotkania zaplanowali wspólny wyjazd na pobliskie wodospady. Chishimba Falls. Na miejscu zjedliśmy obiad (mój pierwszy zjedzony w całości bez użycia sztućców! :)), a potem poszliśmy podziwiać tutejsze cuda natury. Widoki nie do opisania! Mizerną próbą opowieści niech będą poniższe zdjęcia:

Chishimba Falls



poniedziałek, 24 września 2012

13.09.2012. Urząd Imigracyjny.


Nadal nie mamy tzw. work permitu czyli pozwolenia na pracę i pobyt w Zambii. Komplet potrzebnych dokumentów i odpowiednie opłaty siostry złożyły już w czerwcu. Do tej pory dokumenty nie są gotowe. Wizy turystyczne, kupione na lotnisku po przylocie, ważne są tylko przez miesiąc. Musiałyśmy zatem udać się do Urzędu Imigracyjnego po odpowiednie stempelki w paszportach.
Pojechałyśmy z samego rana z siostrą Zosią. Poważna instytucja urzędu mieści się na drugim piętrze budynku. Z wierzchu wygląda on całkiem nieźle. W środku trochę gorzej. Ściany zdobią plamy po odpryśniętej farbie, a powybijane szyby w oknach stanowią klimatyzację.
Urząd Imigracyjny w Mansie to dość ciasne pomieszczenie z trzema biurkami, trzema pracownikami, oknem, drzwiami,  kilkoma plakatami na ścianach i… w zasadzie niczym więcej. Ah! Jest jeszcze duuuużo czasu. :)

Siostra wita się z pracownikami, chwilę rozmawiamy i oddajemy nasze paszporty wraz z  dokumentem potwierdzającym uiszczoną opłatę za work permity. Pan przygląda im się bez pośpiechu, śmieje się z naszych nazwisk, po czym informuje, że musimy wypełnić odpowiednie formularze. Niestety urząd posiada tylko jeden egzemplarz. Można iść piętro wyżej i skorzystać z xero, uiszczając odpowiednią kwotę. Siostra Zosia chwyta za papiery i leci załatwić sprawę. Wraca po chwili z plikiem kartek. Zrobiła więcej kopii. „Tyle ile trzeba dla wolontariuszek. Reszta niech zostanie dla przyszłych interesantów.” Cała Siostra Zosia... Zambijski Anioł Stróż.

Formularze już są. Wypełniamy, co trzeba. Pani z sąsiedniego biurka chciałaby zacząć wypisywać odpowiednie dokumenty. Niestety, tym razem na przeszkodzie staje brak długopisu. Siostra po wielu latach spędzonych w Zambii jest oczywiście przygotowana na taką ewentualność. Wyciąga z torebki swój i oddaje pani. Pani wypisuje, co trzeba. W przerwie odbiera telefon i wcale nie stara się skrócić rozmowy, bo „ma klientów”. Siostra korzystając z chwili wyciąga cukierki i częstuje pracowników. Zmbijski sposób na przyspieszenie, albo w ogóle załatwienie rożnych spraw.

Udało się! W sumie poszło całkiem szybko. W niecałą godzinę uporałyśmy się ze sprawą i zdobyłyśmy magiczne pieczątki w paszportach. Możemy zostać w Zambii kolejny miesiąc! :)

wtorek, 18 września 2012

6.09.2012. Z życia oratorium.


Zabawa w "kto pierwszy wybuchnie balon" :)
 Kolejny dzień powszedni w oratorium. Gram z chłopakami w odbijanie piłki do siatki. Za nami dobre pół godziny. Nic dziwnego, że zawodnicy trochę się znudzili i postanowili urozmaicić zasady. Teraz odbijamy głowami! Piłka wiruje między grającymi. Leci też do mnie… i spada na ziemię. Kolejna próba. Tym razem się udało! I jeszcze raz! Głowa trochę boli. Zyskuję za to szacunek drużyny i kilka razy zbieram oklaski. :)
 

Grę przerywają nam maluchy, które wypatrzyły jakąś atrakcję przy drzewie. W drzewie jest jama, w jamie zamieszkał wąż. Wąż był głodny i próbował zjeść żabę. Żaba była większa od węża i wyraźnie nie miała zamiaru być obiadem. Wąż trzyma żabę paszczą za nogę, żaba wyrywa się z całych sił. Gromada oratoryjnych dzieciaków i ja razem z nimi kibicujemy. W końcu żaba uwalnia się! Nadgryziona noga trochę krwawi. Lepiej jej teraz znaleźć jakieś bezpieczne schronienie. Niestety jedyne schronienie dostępne w pobliżu to jama węża. Ciekawe, jak im się będzie razem mieszkać…?


Podchodzi do mnie jeden chłopiec z najstarszej grupy. Kojarzę go z widzenia, ale nigdy z nim chyba jeszcze nie rozmawiałam. Podaje mi jakieś zawiniątko. Mówi, że to dla mnie. Otwieram oczy ze zdumienia. Odchylam serwetkę i otwieram oczy jeszcze bardziej. Patrzę na chłopca i z niedowierzaniem pytam: dla mnie?! „Tak, zrobiłem dla ciebie. Podoba ci się?”. To najpiękniejszy rower jaki w życiu widziałam! JUkręcony z kawałków kolorowego drutu. Ma stopkę, bagażnik, miękkie siodełko, ruchomą kierownicę, i światło z przodu. Przy ramie i siodełku powiewają srebrne wstążki. A ja nawet nie znam imienia tego chłopca…

Drużyna pomarańczowych. ;)