sobota, 24 listopada 2012

Moje przedszkolaki



 Koniec roku szkolnego zbliża się wielkimi krokami. Wir przygotowań do tego dnia wciągnął mnie całkowicie. Szykujemy z najstarszą klasą przedszkolaków ich ostatnie przedstawienie w naszym pre-schoolu. Od stycznia będą już poważnymi pierwszoklasistami. Poza tym wszystkie klasy piszą egzaminy końcowe, które też po części musiałyśmy wcześniej przygotować. Ten zbliżający się koniec roku stał się świetną okazją do odkurzenia mojej gitary. Przygotowuję z maluchami piosenki na tę uroczystość, a poza tym przełożona poprosiła też o pomoc muzyczną w przygotowaniu klasy 8 i 9 do odśpiewania po jednej piosence tego dnia.
Naszych starszaków żegnać będzie całe przedszkole i rodzice, więc staramy się jak najlepiej przygotować program artystyczny. Jako, że nie będzie innej okazji, siostra zdecydowała, że przygotowujemy jasełka. To nic, że dopiero koniec listopada. Kleimy zatem wieczorami korony dla trzech króli, prasujemy szatki dla aniołków, szlifujemy z dziećmi ich role. Od kilku dni prawie codziennie robimy próby przedstawienia. Scena po scenie, za każdym razem wychodzą coraz lepiej. Zdarza się, że czas akurat na scenę trzech króli, a tu okazuje się, że króli mamy tylko dwóch. Gdzie jest trzeci? Poszukiwania zaginionego aktora kończą się szybko. Król musiał na siku! Cóż… król też człowiek. :)

Koniec roku tuż tuż, a ja zakochuję się każdego dnia bardziej w moich dzieciach. Kocham Chimbę Chimbę – najzdolniejszego ucznia w mojej grupie czterolatków, który codziennie się do mnie przytula i nazywa mnie mamą, a czasami, kiedy jest nie w sosie, muszę go odprowadzić do domu. Kocham Kapyę – największego łobuza, który czasami mnie pobije, a potem przychodzi się przytulić i robi to tak, jak tylko on potrafi. Kocham Simona, który lubi, jak go podrzucam i wiecznie chodzi w rozwiązanych butach, a uśmiecha się jak aniołek. Kocham Hagara, który codziennie rano płacze, a po kilku moich uściskach i uśmiechach zaczyna łobuzować i wraca mu dobry humor. Kocham dziewczynki: Joy, Sonille i Rhodę, które przywiązują sobie lalki sweterkami do pleców i bawią się w mamy, a czasami zapraszają  i mnie do tej zabawy. Kocham Kauseniego, który zawsze, jak tylko przyjdę do przedszkola, pierwszy wita mnie: Teacher, how are you? A kiedy mu odpowiem: I’m fine Kauseni. How are you? On na to: I’m fine teacher, and how are you? I mógłby tak bez końca. Kocham Bernarda, który czeka przed przedszkolem już o świcie, kiedy idziemy na mszę i wita mnie z daleka, a potem w ciągu dnia informuje mnie: widziałem panią! Kocham Eddę, która zawsze je na przerwie chleb z masłem, jakby to były największe łakocie tego świata, a kiedy żegnam się z dziećmi pod koniec dnia – przytula  mnie i mówi: Mummy, no! Don’t go! Kocham Kelvina – najjaśniejsze dziecko w klasie (za sprawą genów białego dziadka), którego czasami muszę gonić i złapać, żeby przekonać go do pójścia na obiad. Kocham delikatną Christine, która często płacze i zawsze ostatnia kończy jeść obiad. Kocham moje przedszkolaki! Kocham Mansę! Kocham Zambię!
 
Chimba Chimba

 
Christine

Eddah

Kauseni

Kapya
Kelvin

Doktor lizak


Bywają takie dni w oratorium, że do naszej przenośnej, podręcznej „przychodni” nie zawita nikt. Bywają też i takie, że worek z rannymi jest bez dna. Jak już pojawi się jedno dziecko z krwawiącym palcem, albo nosem, to za nim ciągnie cała gromada kolejnych z coraz to nowymi icilondami, których często nie potrafię nawet sklasyfikować.

Icilonda – jedno z pierwszych słów, jakich nauczyłam się w języku chi bemba. Oznacza krótko mówiąc każdy uraz. Icilonda to obtarta skóra na łokciu, rozcięty nożem palec, stłuczone kolano, guz na głowie, oparzenie, obrzęk po ukąszeniu owada, oderwany paznokieć od stopy, a nawet wysypka. Nieprzerwanie ogromnym zainteresowaniem cieszą się w Zambii pieprzyki na moim ciele. Dzieci często pytają mnie, czy to icilonda. Odpowiadam krótko, że nie. To taka dekoracja mojej skóry! :)
 
Siatkówka. Tym razem gramy kapenta (Tutejszy przysmak. Maleńkie rybki, jedzone w całości, najczęściej smażone w oleju.) – drużyna w składzie ja + kilka maluchów, biegających po całym „boisku”, które ledwo potrafią odbić piłkę, przeciwko rekinom – dwóm najstarszym i największym liderom. Przegrywamy, ale mimo to entuzjazm w mojej drużynie nie gaśnie. Zagrzewam maluchy do walki, uczę je odbijać piłki i serwować. Po każdej udanej akcji przybijam im piątki, a chłopcy z radości próbują wywijać salta w powietrzu. Choć trudno to nazwać meczem, emocje są najprawdziwsze! Co chwilę musimy przerywać grę, żeby dopompować piłkę, albo zdjąć z „boiska” jakiegoś szkraba, który postanowił pobawić się piaskiem akurat pod nogami zawodników.

Gift i jego muskuły. :)
Pompowanie piłek to cały rytuał. Każdego dnia oratorium zaczynamy wspólną modlitwą, a kolejny punkt programu to rozdawanie piłek, które w większości trzeba wcześniej codziennie dopompować. Nie wiem, czy to z powodu klimatu, warunków, w jakich są używane (częstych kontaktów z ostrymi kamieniami, gałęziami, itp.), codziennego używania, czy po prostu wszystkich tych czynników razem, ale piłki, choćby najlepsze, bardzo szybko się tu niszczą i zużywają. Na co dzień używamy ich ok. 10. Dzieciom to w zasadzie nie przeszkadza, jeśli piłka nie ma w sobie tyle powietrza, żeby trzymać swoją idealną kulistość. I taką da się grać. Ale kiedy tylko na horyzoncie pojawi się pompka, od razu ustawiają się w kolejkę ze zwiędłą piłką pod pachą, jakby prowadziły młodsze rodzeństwo na zastrzyk. Tutaj obowiązuje zasada „kto pierwszy, ten lepszy”. Zwykle ja trzymam igłę w piłce, a starszym chłopcom daję się wykazać w pompowaniu. Dla nich to niesamowita frajda. Lubią popisywać się swoja siłą. – Ok.! Chapwa [czyt. ciapła]! Koniec! Następna! Tym razem liczymy do 20, ok.? Kolejny zawodnik chwyta za narzędzie. Reszta odlicza kolejne machnięcia czarnej dźwigni pompki. Następny w kolejce 11-letni Gift – jeden z moich ulubieńców. – Agata! – spogląda na mnie zalotnie swoimi dużymi oczami. – Do 40!! :) Małe muskuły idą w ruch, a ja dopinguję zawodnika, podziwiając jego niesamowitą siłę. Rytuał pompowania trzeba powtórzyć każdego dnia kilkakrotnie.

Wracając do naszego meczu… Tym razem grę przerywa mi jedno z dzieci, pokazując krwawiący palec od nogi. Czas zamienić rolę trenera kadry narodowej na doktora lizaka. Yogeta [czyt. jogieta]! Tak tutejsze dzieci krzyczą na widok białego człowieka, z nadzieją, że dostaną coś słodkiego. Na początku, kiedy jeszcze nie wiedziały, jak się nazywam, myślałam, że po prostu przekręcają moje imię i wymawiają je po swojemu. Teraz, kiedy już chyba każdy mieszkaniec Mansy je zna, dzieci nadal wołają do mnie yogeta. Już nie po to, żeby coś dostać. Yogeta, my sweetie! – tak krzyczą do mnie na powitanie, pożegnanie i przy każdej innej okazji, często wysyłając do tego buziaczki, albo wyznając miłość. Słodko… :)

Doktor lizak przystępuje do akcji! Zakładam gumowe rękawiczki, dokonując przy tym oględzin poszkodowanego. Tłum gapiów ustawia się dookoła. – Oo! Kondom! – krzyczą dzieci na widok białych rękawiczek. –To nie kondom! – odpowiadam. To rękawiczki! Swoja drogą prezerwatywy to tutaj dość popularna „zabawka”. Ostatnio po porannej mszy przed kościołem rozmawiałyśmy chwilę z siostrą Godelieve. Koło nas dwójka maluchów. – Widzicie, co trzymają w rękach? Przyglądam się dzieciakom. W ich dziecięcych łapkach błyszczą wymiętolone, lekko nadmuchane prezerwatywy. –Skąd to macie?! – Z domu! Ach tak… Afryka jeszcze nie raz mnie sobą zaskoczy.

poniedziałek, 5 listopada 2012

1-2.11.2012. Święto Zmarłych



Pierwszy raz od przyjazdu do Zambii zatęskniło mi się za Polską... W moim domu Wszystkich Świętych to najbardziej rodzinne święta w roku. Wszystkie groby bliskich są albo w Bisztynku, albo w niedalekiej okolicy, więc cała rodzina zjeżdża się do nas i jest bardzo wesoło. Tutaj świętowanie było  skromne. Zambijczycy nie mają w te dni wolnego, więc i my normalnie pracowałyśmy. Zaduszki uczciliśmy jedynie jedną mszą w parafii więcej, na którą wybraliśmy się ze wszystkimi naszymi oratoryjnymi dziećmi i liderami.

Z okazji Święta Zmarłych pojechałyśmy w niedzielę z siostrami Zosią i Martą na cmentarz 15 km od Mansy. Jest tam pochowanych kilka sióstr i księży. Cmentarz położony w buszu. W zasadzie gdyby nie pojedyncze niewielkie krzyżyki wyrastające wprost  z ziemi, trudno byłoby się zorientować, że jesteśmy na cmentarzu. Scena rodem z Króla Lwa – prawdziwe zakazane Cmentarzysko Słoni. Pustka, cisza i busz. Niewielkie kupki usypanej ziemi to groby. Tutaj nikt o nie nie dba. Jedyną oznaką pamięci o bliskich zmarłych są naczynia pozostawione na mogiłach. Miski, talerze, kubki, nawet łyżki. Na wypadek, jakby zgłodnieli gdzieś tam, gdzie teraz są. Pytam siostrę Martę o te praktyki. Tutejsza na pewno będzie wiedziała, o co chodzi. Opowiada mi o tym, że w czasie pogrzebów ludzie wkładają też czasem do trumny ubrania. Jakby zmarźli, gdziekolwiek teraz są.  Przypominają mi się lekcje historii o starożytności i mumiach faraonów, do których wkładano różne przedmioty, aby umożliwić zmarłym życie „wieczne” . Tutaj podobne praktyki są nadal żywe. Pogańskie zwyczaje przeplatają się z Chrześcijaństwem tuż za rogiem pięknego katolickiego kościoła.

Zatęskniłam za wieczornym spacerem na cmentarz, widokiem milionów migających zniczy na wypucowanych pomnikach i gwarem przekrzykujących się ciotek i kuzynów, których widzę raz do roku właśnie tego dnia…






sobota, 3 listopada 2012

30.10.2012. Samfia


Po raz kolejny miałyśmy okazję pojechać nad jezioro do Samfii. Tym razem z naszymi przedszkolakami. Wycieczka była planowana już od początku naszego pobytu w Mansie, termin ulegał zmianie, ale w końcu się udało. Nie wszystkie maluchy mogły pojechać, bo zwyczajnie nie wszystkich rodziców było na taki luksus stać. Miejsc w autobusie 24, dzieci 40. Do tego 4 nauczycielki, kucharka, sprzątaczka, 2 wolontariuszki, 2 siostry, jedna mama i jeden kierowca.  W sumie 52 osoby. Po drodze zatrzymuje nas policja. „Trochę za dużo was tutaj.” Chwila rozmowy, kontrola prawa jazdy kierowcy i nic. Możemy jechać dalej. Siostra Godelieve śmieje się, że rok temu w tym samym autobusie zmieściło się o 20 osób więcej. :)

Większość dzieci po raz pierwszy w życiu widziała dużą wodę. Naprawdę dużą, bo stojąc nad jednym brzegiem jeziora nie widać drugiego. Główną atrakcją dla maluchów było oczywiście pluskanie się, „pływanie”,  „nurkowanie” i tarzanie się w piasku. Dzieci przepłynęły się też łódką i zjadły dobry obiad (z kurczakiem, kiełbaską i Coca-Colą – tutaj to nie codzienność!).  

Dzień zleciał bardzo szybko, a wspomnienia zostaną na pewno na długo…