Plany co do wyjazdu zmieniały się z dnia na dzień. Miałyśmy
jechać z naszym ks. Michałem w piątek, ale tak się złożyło, że w już czwartek
swoim wielkim salezjańskim trakiem zajechał pod mansową bramę ks. Czesiek z
Lufubu. Wracał akurat z Lusaki. Po chwili pertraktacji zgodził się nas zabrać,
mimo, że miejsca w kabinie jego wozu już dla nas nie było.
Lufubu ciągnie się przez kilka kilometrów. Żeby dotrzeć na
salezjańską farmę, trzeba zjechać z głównej drogi i pokonać jeszcze kilka
kilometrów przez wioskę, wąską i wyboistą drogą buszową. To nie lada zadanie
dla wielkiej ciężarówki ks. Cześka. Co chwila zahaczamy o przydrożne drzewka.
Na drogę wychodzą gromadami wioskowe dzieciaki. Machają nam, krzyczą, biegną za
ciężarówką. „Father Chester!
Father Chester!” Father Chester robi „zimny łokieć” i odkrzykuje „Hallo
Baby!” Dla tubylców każdy przejazd salezjańskiego traka to jedna z większych życiowych
rozrywek, dlatego wszyscy mimo późnej pory wychodzą na drogę i obserwują, co
jest grane.
W końcu wysiadamy. Od razu oblepiają nas dzieciaki. Krzyczą,
skaczą, uczą się nowych białych przez obmacywanie. Ilona z Krzyśkiem śmieją
się, że witają nas jak papieża. Mimo, że jest kompletnie ciemno, nie rozróżniam
twarzy dzieci i nie ma najmniejszej nadziei, że rozpoznam je jutro, mówią mi
swoje imiona i 100 razy pytają o moje. Po kilkunastu minutach prawie dosłownie
wyrzucamy towarzystwo za bramę, zamykamy i ruszamy w stronę domu. Kilka sekund
później znów słyszymy swoje imiona. Odwracamy się. Maluchy machają nam z pobliskiego
drzewa.
![]() |
To nie Betlejem, to Lufubu!. :) |
Po południu zorganizowaliśmy zawody oratoryjnym dzieciakom. Podzieliliśmy
je na 3 drużyny. Najprostsze konkurencje typu przebiegnięcie z punktu A do
punktu B przez wszystkich zawodników trochę przerastały możliwości dzieci. Mimo
wszystko bawiły się świetnie. Przecież tutaj nie gra się po to, żeby wygrywać.
Ważne, żeby się razem pobawić. Furorę zrobiły przyśpiewki z naszego
przedszkola. W Mansie nam już się trochę nudzą, bo śpiewamy je codziennie,
tutaj były absolutnym hitem.
Sobota upłynęła nam na wyprawie do Kasikisi. Trzeba było
zawieść kurczaki i jajka na targ, odstawić ciężarówkę do mechanika i zawieść
Krzyśka do szpitala na sprawdzenie, czy ma malarię (kiepsko się czuł
poprzedniego dnia, ale na szczęście wynik testu był negatywny). Poza tym
odwiedziliśmy siostry niebieskie na placówce założonej przez Polki. Teraz we
wspólnocie są już same Zambijki, ale
nadal czuć tu polskiego ducha. Placówka jest przepięknie położona na
wzniesieniu nad jeziorem. Korzystamy też z okazji i idziemy na plażę. Wszędzie
unosi się zapach ryb. Ja i Ilona decydujemy się na kąpiel, choć to
najbrudniejsza woda, w jakiej pływałam. Dopiero po wyjściu dowiedziałyśmy się,
że są w niej ślimaki, które zagnieżdżają się w skórze, a potem wędrują z krwią
po całym ciele. Następnego dnia, jak pochwaliłam się siostrom, że pływałam w
Kasikisi, usłyszałam jeszcze: „A wiesz, że tam są krokodyle?” :) Cóż, dzięki Bogu tym
razem nie dałam się pożreć.
Zambijska rodzina salezjańska. |
Nie miałyśmy zaplanowanego transportu do Mansy. Ks. Czesiek
zapewniał nas, że bez problemu znajdziemy autobus, bo jeżdżą. Nikt jednak nie
wie, o której godzinie można się ich spodziewać. Trzeba po prostu stanąć przy
drodze i czekać. Jak będzie jechał, to będzie.
Droga powrotna z Kasikisi. Siedzimy na metalowej pace. Po
godzinie jazdy trudno znaleźć bezbolesną pozycję. Nagle samochód się
zatrzymuje. Ks. Czesiek wysiada. Wysiada też kierowca z zatrzymanego samochodu
z naprzeciwka. Moses. Dobry przyjaciel tutejszych salezjanów. Pracownik rządowy.
Zajmuje się kontrolowaniem pracowników na drogach. Okazuje się, że w
poniedziałek ma jechać do Masny. Ksiądz pyta nas, czy chcemy się zabrać.
Poniedziałek… trochę późno. Od rana powinnyśmy być w pracy. Kolejna chwila
rozmowy. Ok. załatwione, jutro po mszy jedziecie. Anioł stróż czuwa. ;)
Na niedzielną mszą przygotowaliśmy ekipą polskich
wolontariuszy 2 polskie piosenki. Wyszliśmy we czwórkę na środek kościoła.
Wszyscy śpiewaliśmy, ja grałam na gitarze. Następnego dnia dostałam od Ilony
sms: „Dzieciaki o was pytały cały dzień i sto razy musiałam im śpiewać pieśni z
kościoła.” Czyli chyba im się podobało. :)