Odkąd Beti wyjechała z Mansy 4 tygodnie temu i zostałam
sama, mój mansowy świat przyspieszył jeszcze bardziej. Wiele rzeczy chciałam
dokończyć przed moim wyjazdem, dlatego jeszcze 5 dni przed opuszczeniem mojego
kochanego afrykańskiego domu biegałam z pędzlem i kończyłam ostatnie malowania
w przedszkolu.
Był to czas niezwykłych spotkań i rozmów, czas radości z
tego, że mam w Mansie prawdziwych przyjaciół i rodzinę, ludzi, którzy mi ufają,
goszczą w swoich domach i sercach.
Był to czas pożegnania z braćmi Irvinem i Davidem, którzy
wyjechali tydzień przede mną, a z którymi współpracowaliśmy przez ten rok. Choć
nie mieszkaliśmy w jednym domu i nasze różne obowiązki nie sprzyjały częstym
kontaktom, to naprawdę z wielkim sentymentem będę wspominać tych dwóch
szalonych sąsiadów zza płotu. Wspólne małe misyjne radości, rozmowy i wspólne
świętowanie wszelkich uroczystości.
Był to czas codziennego „Agata, don’t go!” słyszanego z ust
moich kochanych dzieci i codziennego zmagania się z samą sobą, czy może jednak
nie zrezygnować z czekającej w Warszawie pracy i nie zostać tu dłużej… Czas
podejmowania decyzji, że tym razem jednak pora już wracać.
Był to czas radości z otwarcia naszego garażowego „Mansa
University”, gdzie dzieci z oratorium,
które nie chodziły do normalnych szkół, mogą się uczyć za darmo. Od kilku
tygodni przychodziły co rano godzinę przed czasem, prosząc o miotłę, zamiatały okolice
klas czyli garażu i kanciapy na oratoryjne graty, zahaczając też o ganek mojego
domku.
Czas pożegnania z mamą Christophera, której obiecałam, że
postaram się pomóc mu wrócić do szkoły, którą przerwał po 4 klasie z powodu
braku pieniędzy. Czas radości, że on również zaczął uczyć się w naszym garażu i
czas wdzięczności jego matki, która wyznała mi miłość i ofiarowała mały
garnuszek ze swojej chaty.
Czas, w którym Maybeen przychodził codziennie nalegać, żebym
odwiedziła jego chorą babcię, która chce mnie poznać i czas, w którym babcia
poprosiła mnie, żebym zaopiekowała się Maybeenem…
Czas, w którym dziesiątki dzieci deklarowały swoją gotowość,
żeby pojechać ze mną do Polski nawet w walizce i czas, w którym większość
rezygnowała, jak tylko informowałam je, że w Polsce nie jemy nshimy.
Był to w końcu czas, kiedy musiałam pożegnać się z
ukochanymi dziećmi – łobuzami, których nie raz miałam dość, nie raz dały mi
popalić, a które mimo to kocham nad życie.
Był to czas łez wylanych na oczach wszystkich maluchów. Łez
wzruszenia na widok tych małych pociech, które przyniosły mi w prezencie
pomarańcze, cytryny, orzeszki ziemne, trochę popcornu, bananów . Każde po
trochu – podchodziły po kolei i afrykańskim zwyczajem ofiarowywały mi to
wszystko na klęczkach. Uzbierało się tych darów 4 torby! Nie pamiętam, czy
kiedyś tak w życiu płakałam… Dziękuję Bogu za te łzy – łzy radości i
wdzięczności za te 11 miesięcy w Mansie, żalu, że czas już się żegnać i
nadziei, że jeszcze tu kiedyś wrócę…
Dziś jestem już w Lusace, jak Bóg da jutro będę w Polsce.
Dziękuję Ci Manso! Mam nadzieję, że to nie nasze ostatnie spotkanie! See you soon! :)