10.12.2012.
Siostra Zosia spakowana już od
kilku dni. Po 28 latach pracy w Afryce, z czego 6 ostatnich w Mansie, czas
wrócić do Polski. Ciężko sobie wyobrazić Mansę bez Niej… Póki co staram się o
tym nie myśleć – teraz czas na kilka dni WAKACJI!
Po 10 godz. jazdy docieramy do
Lusaki. Przebijamy się przez korki stolicy, zmoczeni ulewą docieramy do City of
Hope, gdzie spędzamy noc. Monika i Wiolka oraz ich koleżanka Diana z Irlandii
oznajmiają, że choć na jeden dzień chcą jechać do Livingstonu z nami. Super!
11.12.2012.
Siostry z City of Hope zaproponowały nam podrzucenie do
miasta. Jadą całą wspólnotą na pogrzeb jednego z braci Salezjanów i mogą nas
wysadzić przy dworcu. Dziewczyny z City jadą wcześniej, z nadzieją wolnych
miejsc w autobusie o 6.00. Udaje im się. Ja i Beti czekamy o 8.00 zwarte i
gotowe do drogi. Siostry powoli zaczynają się schodzić. Jedna siada za
kierownicą wesołego autobusu. Po kilku minutach jazdy przełożona orientuje się,
że brakuje nam jednej siostry. Zawracamy. Nasz autobus do Livingstonu ma
odjechać o 9.00. Czas nagle jakoś szybciej zaczyna płynąć… Korki. Panie Boże!
Pomóż troszkę!
Okazuje się, że jedna pani, która jedzie z nami, też wysiada
przy dworcu kupić bilet i pomoże nam znaleźć nasz autobus. Anioł Stróż w
ludzkim ciele do pomocy! Który to już raz…? :)
Dosłownie w ostatniej chwili wsiadamy do odjeżdżającego
autobusu. Zaraz po starcie głos zabiera natchniony kaznodzieja. Rozpoczyna
modlitwą o bezpieczną podróż dla nas i wszystkich podróżujących. Następnie
wygłasza z mocą 25-minutowe kazanie o Jezusie Chrystusie. „Ja jestem baptystą, ale nie jestem tutaj po to,
żeby reklamować wam mój Kościół. Głoszę tylko Dobrą Nowinę o darmowym prezencie
zbawienia.” Kazanie (co by bardziej je urozmaicić – tradycyjny styl już wyszedł
z mody) co chwilę przerywają podchwytliwe pytania do podróżnych. Kończy je
rozdanie jaskrawych ulotek z Dobrą Nowiną („Jeśli po przeczytaniu tego
zdecydowałeś się zaufać Jesusowi Chrystusowi jako twojemu Zbawcy, proszę,
napisz i daj nam znać!” Poniżej miejsce na wpisanie imienia, adresu, stanu i wieku)
i tradycyjna kolekta, czyli zbiórka „co łaska” na rzecz szanownego kaznodziei. Akurat
przejechaliśmy stolicę. Na przedmieściach opuszcza nas, wszak kolejne zagubione
dusze podróżnych czekają na głos Dobrej Nowiny. Ot, standard obsługi solidnej,
zambijskiej firmy transportowej.
7,5 godz. później dojeżdżamy do celu. Na dworcu witają nas
dziewczyny i od razu prowadzą na nocleg – do ks. Romana, polskiego Werbisty, misjonarza.
Wieczorem wybieramy się na targ z pamiątkami. Trenuję się w
targowaniu. Idzie mi coraz lepiej. Ze 180.000K zbijam cenę na 70.000K, ze
100.000K na 20.000K, itd. Do tego dochodzą jeszcze drobne „gratisy”. Wszystko
za sprawą chwalenia się „znajomością” chi bemba i zaprzyjaźniania się ze
sprzedającymi. Handlowanie w Afryce to rytuał. Czasami nie chodzi nawet o to,
żeby coś kupić, albo sprzedać. Chodzi o rozmowę, o żarty, o pochwalenie się tym,
co umiem zrobić. Czasami nie chodzi nawet o pieniądze. Kilka razy zdarzyło mi
się otrzymać propozycję wymiany towar za towar. Niestety nie miałam przy sobie
żadnych „atrakcyjnych” polskich przedmiotów. Wybierając się w Afryce na tego
typu zakupy, trzeba mieć przede wszystkim czas. Pieniądze stanowią towar
drugorzędny.
Jeśli ktoś potrzebuje znaleźć męża, wizyta na targu z
pamiątkami to też świetny pomysł. Propozycji „od zaraz” nie brakuje.
Szczególnie, jak się ma blond włosy.
Zachwyca mnie to, co sprzedają. Istne arcydzieła: obrazy, rzeźby,
plecionki z drutu, bębny i inne instrumenty, ubrania – wszystko w 100%
afrykańskie, prawdziwe, tutejsze. Kunszt pracy mieszkańców okolicznych wiosek.
12.12.2012.
Czas zobaczyć wodospad! Błogosławieństwem jest dla nas
dokument potwierdzający, że czekamy na Work Permity. Dzięki niemu zamiast 50$ za
wstęp płacimy jak Zambijczycy 7.000K, czyli ok. 1,5$. Nie będę wiele pisać o
samym wodospadzie, bo brak mi słów. Zdumiewa! Zapiera dech! Zachwyca! Polecam!
Po nasyceniu oczu wodospadem, wybieramy się innym szlakiem w
dół rzeki. Niewielka tabliczka informuje, że możemy tu spotkać szympansy.
„Nie wyciągać jedzenia. Czas zejścia – 15 min. Czas wejścia z powrotem na górę
– 25 min.”
Strome schody w dół. Dookoła pocieszne małpy. Małe dyndają
na ogonach większych. Wyciągają sobie nawzajem pasożyty, zagnieżdżone w
sierści.
Dochodzimy do rzeki. Podziwiamy śmiałków skaczących na
bungee z mostu łączącego Zambię z Zimbabwe oraz tych, którzy w niewielkich
pontonach spływają rwącą rzeką Zambezi. Wracamy na górę. Przed nami jeszcze dwa
szlaki. Wybieramy ten, gdzie jest „najpiękniejszy punkt widokowy”. Znów
spotykamy małpy. Tym razem obrazki rodzinne. Małe małpiatko wtulone w ramiona
mamy walczy z siłą grawitacji. Mama wypięta w stronę taty, tata wyciąga mamie
kleszcze z tyłka.

Podbiega do nas od tyłu największy pawian w okolicy i jednym
machnięciem łapy wydziera Monice torebkę, która rozdarta spada na ziemię.
Wiolka testuje swoje umiejętności samoobrony i okłada małpę bluzą. Pawian
nieugięty kolejny raz atakuje – tym razem torebkę Beti. Ta też po jednym ciosie
pada podarta na ziemi. Małpa wyciąga z niej zwiniętą kurtkę i odchodzi. Beti
krzyczy. Małpa odciąga kurtkę jeszcze dalej, siada nad przepaścią i zaczyna
szperać w kieszeniach, w poszukiwaniu łakoci. Zjawiają się „pomocnicy” –
sprzedawcy pamiątek zza płotu. Pytają, czy mamy jakieś jedzenie. Wyciągam
paczkę krakersów z plecaka. Jeden z nich próbuje zwabić małpę, a raczej
wymienić krakersy na kurtkę. W końcu znudzona małpa odchodzi. „Pomocnicy” chcą
pieniędzy. „Przecież kurtka jest warta co najmniej 30$!” Decydujemy się dać im
po dolarze na coś do picia. Inaczej by nie odeszli. Zgadzają się. Pierwszy raz
w życiu zdarzyło mi się płacić za „święty spokój”…

Dzięki Bogu na szlaku
pojawia się jakiś człowiek. Dalej idziemy z nim. Banda „wybawców” odchodzi.
Człowiek okazuje się niesamowicie sympatycznym podróżnikiem z Indii. Od 2,5
roku podróżuje samotnie po świecie, szukając czegoś – sam nie bardzo wie,
czego. Chyba swojego miejsca, domu. Twierdzi, że gdyby miał się zatrzymać
gdzieś na stałe, na dziś byłaby to wschodnia
Europa lub Ameryka Płd. Skąd fundusze na takie wojaże? Okazuje się, że będąc
programistą komputerowym, można pracować zdalnie przez Internet z każdego
zakamarka świata i w żaden sposób nie wyklucza to podróżowania. Ciekawy
człowiek. Może się jeszcze spotkamy. W Warszawie był w ostatnim czasie
kilkakrotnie.
:)
13.12.2012
Dziewczyny wracają do Lusaki. Ja i Beti wybieramy się na
farmę krokodyli. Widać tu, że sezon turystyczny stoi. Jesteśmy jedynymi
zwiedzającymi. Oprowadza nas pani przewodnik – z pasją opowiada o krokodylach i
o farmie.
Na rozgrzewkę możemy zobaczyć kilka żółwi. Kilka kroków
dalej – krokodyle. Oglądamy je z perspektywy drewnianej, spróchniałej kładki zbudowanej
pół metra nad wodą. Ogrodzone są delikatną siatką. Na szczęście te krokodyle
nie są głodne. Sprawiają wrażenie śpiących, leniwych, powolnych. „Nie dajcie
się zwieść! One są mistrzami udawania!” – ostrzega przewodniczka. „Cały czas są
czujne. Obserwują i tylko czekają na okazję do ataku.”
Większość z nich trafiła na farmę „za karę”. Najbardziej
przeraża jeden typ – bardziej żółty niż pozostałe. Nawet nie największy.
Mieszka sam. Próby dodania mu współlokatora kończyły się walkami, które zawsze
wygrywał. Na wolności zabił kilku ludzi.
Większość z kilkudziesięciu okazów farmy pochodzi z rzeki
Zambezi. Po zgłoszeniach ataków krokodyli na ludzi, pracownicy farmy łapią
agresywne sztuki i przywożą je tutaj. Opiekują się nimi i karmią, w zamian czerpiąc
korzyści finansowe z żądnych atrakcji turystów.
Na deser zwiedzania – pokój węży. Czarna Mamba –
najgroźniejszy wąż Afryki – przeraża najbardziej. Potrafi zabić kilka osób w
pół godziny.
Wybieramy się do wioski, w której wedle reklamy można
zobaczyć BIG 5, czyli podstawę fauny afrykańskiej. „Mamy tutaj słonie, lwy,
lamparty… Można też pojeździć na słoniu!” Interesuje nas tylko zobaczenie
zwierząt i porobienie zdjęć. Sympatyczny rastaman staje się naszym
przewodnikiem. Oglądamy po kolei lwy, lamparty, rysie. A gdzie słonie? – pytam na
koniec. „A… słonie w tym czasie są zazwyczaj w buszu. Czasami tylko, jak są
klienci (którzy mają ochotę np. pojeździć na zwierzakach, płacąc za wątpliwą atrakcję
grube dolary), sprowadzamy je do nas. Cóż… Lekkie rozczarowanie. Żegnamy się i
jedziemy.
Taksówkarz nagle zatrzymuje samochód na drodze w buszu dość gwałtownie.
„Patrzcie na lewo!” Za warstwą krzaków i drzew – stado słoni! Rekompensata
niedosytu z wioski. Są na tyle daleko, że sama jadąc samochodem, w życiu bym
ich nie zauważyła. Ile ich może być? – pytam kierowcy. „Chyba z 8. Widziałem je
też wczoraj, jak przechodziły przez drogę.” Zatrzymujemy się na poboczu i czekamy.
Może podejdą bliżej. Po kilku minutach stwierdzamy z Beti, że chyba jednak nie
warto tracić czasu, bo słonie, pochłonięte wcinaniem świeżych liści, ani drgną.
„Spokojnie… podejdą! Mamy czas!” – zapewnia taksówkarz. Po 10 minutach
rezygnujemy.
Wracamy do miasta. Ks. Roman wyjechał z Livingstonu na kilka
miesięcy. Na placówce został ks. Francis z Ghany i brat Joseph z Indonezji. Po
chwili rozmowy proponują, że jutro pojedziemy razem nad wodospad. Wspaniale!
Będziemy mogły jeszcze raz nacieszyć nim oczy przed wyjazdem.
15.12.2012. Czarny anioł w białej sutannie
Przy ołtarzu prezentuje się dość poważnie. Pełne skupienie i
kontemplacja. Biała, dość opięta sutanna (nie alba!) sprawia, że wygląda niczym
papież. Gdyby tylko zapiął te kilka guziczków pod szyją… Na nosie okulary ze
składanymi rączkami , lekko przekrzywione w lewą stronę.
Father Francis – Dzisiaj robimy
to, co wy zaproponujecie!
Ja – Ok. Jedziemy nad wodospad!
Po 10 km szybkiej jazdy „na pace” fryzury mamy wystylizowane,
jak z najnowszych katalogów mody.
Ja – Księże, którą drogę
wybieramy?
F.F. – Ty decyduj!
Ja – Z 4 tras została nam tylko
jedna (po ataku małp ostatnim razem nie miałyśmy już na nią ochoty). Chodźmy
tam!
F.F. – Ok!
Oglądamy wodospad od drugiej strony. W zasadzie chodzimy po
wodospadzie. Dosłownie! Teraz jest w nim na tyle mało wody, że można wejść na
wyschnięte skały, po których gdzieniegdzie spływają stróżki wody i spadają
dalej w dół. Pod koniec pory deszczowej nie ma tam ani kawałka suchego kamienia.
Ja – Księże, chodźmy teraz na
most!
F.F. – No problem!
Przekraczamy na chwilę granicę z Zimbabwe, żeby zobaczyć
jeszcze jeden profil wodospadu.
Przydrożni sprzedawcy pamiątek. Podchodzi do nas jeden z jakimiś
afrykańskimi maskami. Zaczynam się targować. Schodzi z ceny. Ok. Biorę! Sięgam
po portfel. Father Francis był pierwszy.
Ja – Ale… Księże…
F.F. – No problem! To dla Was!
Pamiątki z wakacji!
Ja – Dzięki Father…
 |
Od lewej: father Francis, brother Joseph, ja, Beti |
Wracamy. Samochód prowadzi brat Joseph. Siedząc z tyłu
wyraźnie odczuwamy, że nie przestrzega ograniczeń prędkości. Father Francis
otwiera szybkę, odgradzającą przednie siedzenia od „paki”. „Pojedziemy w jeszcze
jedno miejsce. Chcę Wam jeszcze coś pokazać!” Skręcamy. Zatrzymujemy się przy
luksusowym hotelu w afrykańskim stylu, nad samą rzeką Zambezi. Stąd płynie ona
dalej w dół, a potem zamienia się w Wodospad Wiktorii.
W hotelowej restauracji zamawiamy coś do picia. Father
Francis opowiada o swoich problemach z oczami. W jego rodzinnej wiosce w Ghanie
nie ma elektryczności. W młodości dużo czytał i uczył się przy świecy. Stąd
kłopoty ze wzrokiem…
Niepostrzeżenie płaci za nasze napoje. Później odprowadza nas
na autobus do Lusaki, dźwigając nasze torby. „Przyjedźcie jeszcze!” Naprawdę mam nadzieję, że prędzej, czy
później tam jeszcze zawitam… :)