9- 14.04.2013 Kizimkazi, południowe wybrzeże
Nareszcie spotykamy się z drugą grupą. Po różnych
perypetiach i przygodach (odsyłam do blogów Beti, Tomka, Wiolki i Moniki) w końcu
udaje im się do nas dotrzeć. Jeszcze tego samego dnia wyruszamy na podbój
delfinów. Tutaj można je podglądać w naturalnym środowisku, w oceanie. Tubylcy
wiedzą, w jakich miejscach można je znaleźć i zabierają tam żądnych atrakcji
turystów. Płetwy na nogi, maska na twarz i pełna gotowość! Jak tylko delfiny
pokażą się na horyzoncie, skaczemy do wody i pływamy z nimi przez chwilę, do momentu, aż się nami
nudzą i odpływają. Wtedy z powrotem na łódkę i szukamy kolejnych okazji.
12.04.2013 Rajska wyspa
Kolejny dzień i kolejne atrakcje. Tym razem gospodarze
proponują wycieczkę na „rajską wyspę”. Zapowiedziany
na pół godziny rejs przedłuża się o ponad połowę. Mijamy kolejne wyspy,
rozrzucone na oceanie jak kruszonka na cieście. Zielone, skaliste, większość
bezludna. Wypatrujemy celu naszej podróży i próbujemy zgadywać, która spomiędzy
nich to ta „rajska”. W końcu nie mamy wątpliwości! Dopływamy do górki białego
piasku. Bez drzew, roślinności, skał. Kawałeczek plaży wielkości 5 na 10m usypanej
gdzieś na oceanie. Żadnych szczególnych atrakcji. A jednak rzeczywiście jakoś
tu rajsko… :)
Muszelki, których zbieranie nigdzie nie cieszy bardziej, jak tu; kraby
zakopujące się w piasku i biegające bokiem, jakby je ktoś potrącił; fale, które
gdy staniesz na brzegu wyspy, zalewają cię z dwóch stron aż po szyję; soczyste
owoce serwowane przez uśmiechniętego Alliego. W takich momentach nie potrzeba
więcej do szczęścia…
 |
Podglądamy małpy. |
Pobyt w Kizimkazi staje się okazją do zachwytu nad tajemnicą
odpływu. Już w Nungwi mieliśmy do czynienia z tym zjawiskiem, ale na południu
wyspy są one jeszcze większe i jeszcze bardziej zdumiewające. Z lekcji
geografii miałam zupełnie inne wyobrażenie tego dziwu natury. Po pierwsze w
mojej głowie odpływ czy przypływ był czymś cyklicznym. Powiedzmy, że codziennie
rano jest przypływ, a wieczorem odpływ, czyli trochę mniej wody. Tymczasem jak
się okazuje, nawet najstarsi tubylcy na Zanzibarze nie bardzo wiedzą, kiedy
woda przyjdzie, a kiedy sobie znowu pójdzie. Co prawda zawsze odpowiadają z chęcią i
ogromnym przekonaniem we własne słowa na to pytanie, jednak w praktyce ich
przepowiednie nigdy się nie sprawdzają. Kolejny obraz z mojej głowy, który
został zburzony, to „trochę mniej wody”. Okazuje się, że wcale nie takie
trochę! Dajmy na to o godz. 8.00 w ogóle nie ma plaży. Zacumowane na jej brzegu
łódki podmywane są przez fale. Godzinę później woda gdzieś znika i kilometr
dalej w głąb oceanu sięga do kostek. Można więc iść i iść, podziwiać kolorowe
rybki, muszle, jeżowce, rozgwiazdy i inne wodne stwory.

Odpływ to dla tubylców okazja do uzupełnienia lodówki. Ocean
daje jeść. Kiedy tylko woda znika, pojawiają się chłopcy łapiących małe
sardynki na kawałek żyłki z haczykiem. Zanurzeni po kolana w wodzie, z sakiewkami na plecach, w których przechowują
przyszły obiad. Uzbrojeni w cierpliwość i zapał. Są też dziewczynki zbierające
do plastikowych pojemników wszelkiego rodzaju stwory muszelkowe. Ciężko mi je
nazwać, jest ich tu tyle rodzajów! Dla mnie większość wygląda tak samo. Kawałek
muszelki różnego koloru i kształtu, w środku kawałek robaka, który wystraszony
chowa się szybko w skorupę. Dziewczynki wiedzą
jednak doskonale, które się nadają, a które nie. Uzbierane przez mnie okazy
najpierw starannie selekcjonują, zanim dołożą do swoich. Są też w końcu tłumy dorosłych. Kobiety z
wiadrami czekają na wracających z oceanu rybaków. Jeszcze na wodzie odbywają
się pierwsze licytacje tego, co danego dnia udało się wyrwać oceanowi. Mężczyźni – ci, którzy nie wypłynęli na wielką
wodę – nieliczni czekają z kobietami. Inni sprawdzają wiklinowe klatki w
kształcie litery W z nadzieją znalezienia w nich jakiegoś pokaźnego homara.
Reszta pucuje swoje łódki, albo zbiera siły na nocne polowanie na ośmiornicę.


Jednego wieczoru, zaciekawieni pojedynczymi światełkami
migającymi gdzieś na oceanie w czasie odpływu, postanawiamy z Krzyśkiem
sprawdzić, co się tam wyprawia. Trafiamy na trzech rybaków szukających
ośmiornic. Mimo ich i naszego zaangażowania, nie udaje się znaleźć żadnej. Jest
za to trochę rybek, więc na obiad będzie co do garnka włożyć. Kiedy woda sięga
do kostek, najłatwiej złapać rybę nadziewając ją na zaostrzony kij. Wprawieni
rybacy robią to tak zwinnie, że większość nawet świetnych pływaków nie ma z
nimi szans. Czas wracać do domu. Rybacy proszą o pomoc w ściągnięciu łódki na
brzeg. Czterech silnych mężczyzn i ja ciągniemy kawał drewnianej konstrukcji po
mieliźnie, która zdaje się nie mieć końca. Po drodze dwa postoje na zebranie
sił. Docieramy! W nagrodę za pomoc dostajemy dwie świeże rybki z długimi
dziobami, które chwilę później pieczemy w ognisku. Pycha! :)
Ostatniego wieczoru w Kizimkazi dostajemy zaproszenie na
tradycyjną afrykańską imprezę. Bar, którego połowę dachu tworzy korona
rozłożystego drzewa. Kilka stołów, bilard i „parkiet”. Orkiestra, w której poza
oczywistymi bębnami są też skrzypce i inne dziwne grające sprzęty. No i
tańczące panie. Dość pokaźnych rozmiarów, dość kuso ubrane. Tańczą wokół
grających, czasami na stole specjalnie do tego przygotowanym w sąsiedztwie
kapeli. Starają się poderwać do zabawy szczególnie białą część gości.
Najbardziej muszą się wykazać nasi chłopcy. Każdy po kolei tańczy w duecie z
tancerką. A reszta ma ubaw po pachy. :)
Czas wracać… w niedzielę udajemy się z powrotem do Stone
Town. Kupujemy bilety na nocny prom, żeby zaoszczędzić na noclegu. Pośród
niedzielnego spacerowania, zwiedzania, podziwiania, przymierzania, targowania
się i kupowania spotykamy Żanetę i Rafała. Okazuje się, że wracamy tym samym
promem.
15-18.04.2013 Dar es Salaam - Mansa
Skuszeni naszym znajomym już tanim hostelem, postanawiają też
się tam zatrzymać. Nasza dziewiątka znowu dzieli się na dwie grupy. Tym razem
zambijska północ i południe, czyli tak, jak zamierzamy wracać – Mansa z Lufubu,
Lusaka z Kabwe. Dzień upływa nam na załatwianiu transportu powrotnego. „Przypadkiem” spotykamy na ulicy starego
znajomego Rasta Richarda. Sam proponuje, że pojedzie z nami na dworzec i pomorze załatwić bilety. Mieliśmy
informację o bezpośrednim transporcie z Dar do Mansy. Na miejscu okazuje się
nieprawdziwa. Właściciel jednej z firm zabiera się już za wypisywanie nam
biletów do Mwansy gdzieś w Tanzanii. Dopiero po długich tłumaczeniach,
pokazywaniu na mapie i wielokrotnych, ‘aha’ i ‘ooo’ dociera do niego i całej
reszty zaangażowanych w naszą sprawę pracowników i gapiów, że my faktycznie
chcemy wyjechać z Tanzanii do Zambii, a konkretnie do Mansy. Jedyne, co mogą
nam zaoferować to podróż do Lusaki. Ewentualnie mogą nas wysadzić w Mansie, bo
mają po drodze, ale zapłacić musimy jak do Lusaki, czyli za dodatkowe 800km. Decydujemy
się jechać do Nakonde na granicy. Tam poszukamy innego transportu.
Wieczorem ja, Ilona,
Ania, Krzysiek i Bartek zostajemy w
hostelu. Reszta idzie na pożegnalną kolację do zapoznanego w pociągu Papy i
jego rodziny. Nam wieczór mija miło w towarzystwie Żanety i Rafała przy piwie i
soku, opowieściach podróżniczych ze świata i planowaniu spotkania w Polsce po
ich i naszym powrocie… Przenosimy się do pokoju z zamiarem rozegrania partyjki
Carcassonne. Rozdaję pionki, tłumaczymy zasady. Wchodzi Tomek. Nic nie mówi.
„No! Jak tam Tomek?” - pytam. „No… nie
bardzo dobrze. Ukradli mi właśnie saszetkę z portfelem i paszportem. Idę zaraz
na policję.” Oznajmia to ze swoim tomkowym niezachwianym spokojem. Chwilę
później chłopcy razem ruszają na posterunek.
Podróż do Nakonde autobusem nie pierwszej młodości i
kondycji rekompensują widoki za oknem. Tak, jak w pierwszą stronę, przejeżdżamy
przez parki narodowe, za oknem mamy więc pod dostatkiem słoni, żyraf, antylop i
innych zwierząt. Poza tym krajobrazy! Pagórkowato-górzyste afrykańskie tereny
są radością dla naszych oczu, udręką dla kierowcy. Dwa razy po drodze łapiemy
gumę. Pierwsza informacja o planowanej na 16.00 godzinie przyjazdu przeminęła z
wiatrem. Robi się ciemno. W pewnym momencie kierowca wjeżdża w jakąś ciasną
buszową dróżkę. Na siłę wciska wielkie cielsko autobusu pomiędzy gałęzie, które
jakby broniły dostępu do jakiejś tajemnicy. Jedna z nich wybija szybę tuż nad
głową Beti i dostaje się do środka. Pełno szkła. Beti ma już dość tych wakacji…
Jedziemy dalej. Trochę wieje przez tę dziurę w oknie. Zimno!!! Jeden ze
współpasażerów kiedy dowiaduje się, że wysiadamy na granicy, nie ukrywa swojej
o nas troski. „Tam nie jest bezpiecznie! Kiedy byłem tam ostatnio, pobili mnie!
A wy jeszcze jesteście Biali…” Udziela nam kilku dobrych rad. Koło północy
jesteśmy u celu. Bilans wycieczki jak najbardziej pozytywny! Dwie złapane gumy,
jedna rozbita szyba, żadnych ofiar, niecała doba opóźnienia. :)
Tylko teraz co dalej?!
Jacyś naganiacze próbują nas ściągnąć do swojego hotelu, ale
nie odpowiada im nasza cena i rezygnują. Znajdujemy szyld czegoś, co wygląda na
tani nocleg i jest blisko. Nie ma dla nas miejsc, ale za drobną opłatą jeden z
pracowników pokazuje nam drogę do innego noclegu podobnej klasy. Pokoik z dwoma
łóżkami, umywalką, oddzieloną niewielką ścianką działową dziurą w podłodze
służącą za toaletę i kłębem kabli wiszących pod sufitem. Bierzemy!
Krzyś wstaje rano, żeby zorganizować transport. Ja i
dziewczyny zwlekamy się z łóżek trochę później. Potrzebuję się umyć... Przecież
musi być tu jakiś prysznic! Idę zapytać pana z recepcji. Odpowiada mi na pełnym
luzie „Shower! No problem!” po czym
rusza za mną, prosząc o wiaderko, które jest w pokoju. Napełnia je ciepłą /pierwszy
raz od wyjazdu z Mansy!/ wodą i przynosi mi z powrotem. O dziwo w tym jednym
wiaderku wody udaje nam się bez większego problemu umyć wszystkim trzem. :)
Kolejnych kilka godzin w autobusie. Tym razem już bez
większych przygód i prosto do domu…