Bywają takie dni w oratorium, że do naszej przenośnej,
podręcznej „przychodni” nie zawita nikt. Bywają też i takie, że worek z rannymi
jest bez dna. Jak już pojawi się jedno dziecko z krwawiącym palcem, albo nosem,
to za nim ciągnie cała gromada kolejnych z coraz to nowymi icilondami, których często
nie potrafię nawet sklasyfikować.
Icilonda – jedno z pierwszych słów, jakich nauczyłam się w
języku chi bemba. Oznacza krótko mówiąc każdy uraz. Icilonda to obtarta skóra
na łokciu, rozcięty nożem palec, stłuczone kolano, guz na głowie, oparzenie,
obrzęk po ukąszeniu owada, oderwany paznokieć od stopy, a nawet wysypka. Nieprzerwanie
ogromnym zainteresowaniem cieszą się w Zambii pieprzyki na moim ciele. Dzieci często
pytają mnie, czy to icilonda. Odpowiadam krótko, że nie. To taka dekoracja
mojej skóry! :)
Siatkówka. Tym razem gramy kapenta (Tutejszy przysmak.
Maleńkie rybki, jedzone w całości, najczęściej smażone w oleju.) – drużyna w
składzie ja + kilka maluchów, biegających po całym „boisku”, które ledwo
potrafią odbić piłkę, przeciwko rekinom – dwóm najstarszym i największym
liderom. Przegrywamy, ale mimo to entuzjazm w mojej drużynie nie gaśnie.
Zagrzewam maluchy do walki, uczę je odbijać piłki i serwować. Po każdej udanej
akcji przybijam im piątki, a chłopcy z radości próbują wywijać salta w
powietrzu. Choć trudno to nazwać meczem, emocje są najprawdziwsze! Co chwilę
musimy przerywać grę, żeby dopompować piłkę, albo zdjąć z „boiska” jakiegoś
szkraba, który postanowił pobawić się piaskiem akurat pod nogami zawodników.
 |
Gift i jego muskuły. :) |
Pompowanie piłek to cały rytuał. Każdego dnia oratorium
zaczynamy wspólną modlitwą, a kolejny punkt programu to rozdawanie piłek, które
w większości trzeba wcześniej codziennie dopompować. Nie wiem, czy to z powodu
klimatu, warunków, w jakich są używane (częstych kontaktów z ostrymi
kamieniami, gałęziami, itp.), codziennego używania, czy po prostu wszystkich tych
czynników razem, ale piłki, choćby najlepsze, bardzo szybko się tu niszczą i
zużywają. Na co dzień używamy ich ok. 10. Dzieciom to w zasadzie nie
przeszkadza, jeśli piłka nie ma w sobie tyle powietrza, żeby trzymać swoją
idealną kulistość. I taką da się grać. Ale kiedy tylko na horyzoncie pojawi się
pompka, od razu ustawiają się w kolejkę ze zwiędłą piłką pod pachą, jakby
prowadziły młodsze rodzeństwo na zastrzyk. Tutaj obowiązuje zasada „kto
pierwszy, ten lepszy”. Zwykle ja trzymam igłę w piłce, a starszym chłopcom daję
się wykazać w pompowaniu. Dla nich to niesamowita frajda. Lubią popisywać się
swoja siłą. – Ok.! Chapwa [czyt. ciapła]! Koniec! Następna! Tym razem liczymy
do 20, ok.? Kolejny zawodnik chwyta za narzędzie. Reszta odlicza kolejne
machnięcia czarnej dźwigni pompki. Następny w kolejce 11-letni Gift – jeden z
moich ulubieńców. – Agata! – spogląda na mnie zalotnie swoimi dużymi oczami. –
Do 40!! :)
Małe muskuły idą w ruch, a ja dopinguję zawodnika, podziwiając jego niesamowitą
siłę. Rytuał pompowania trzeba powtórzyć każdego dnia kilkakrotnie.
Wracając do naszego meczu… Tym
razem grę przerywa mi jedno z dzieci, pokazując krwawiący palec od nogi. Czas
zamienić rolę trenera kadry narodowej na doktora lizaka. Yogeta [czyt. jogieta]!
Tak tutejsze dzieci krzyczą na widok białego człowieka, z nadzieją, że dostaną
coś słodkiego. Na początku, kiedy jeszcze nie wiedziały, jak się nazywam,
myślałam, że po prostu przekręcają moje imię i wymawiają je po swojemu. Teraz,
kiedy już chyba każdy mieszkaniec Mansy je zna, dzieci nadal wołają do mnie yogeta.
Już nie po to, żeby coś dostać. Yogeta, my sweetie! – tak krzyczą do mnie na
powitanie, pożegnanie i przy każdej innej okazji, często wysyłając do tego
buziaczki, albo wyznając miłość. Słodko… :)
Doktor lizak przystępuje do akcji!
Zakładam gumowe rękawiczki, dokonując przy tym oględzin poszkodowanego. Tłum
gapiów ustawia się dookoła. – Oo! Kondom! – krzyczą dzieci na widok białych
rękawiczek. –To nie kondom! – odpowiadam. To rękawiczki! Swoja drogą
prezerwatywy to tutaj dość popularna „zabawka”. Ostatnio po porannej mszy przed
kościołem rozmawiałyśmy chwilę z siostrą Godelieve. Koło nas dwójka maluchów. –
Widzicie, co trzymają w rękach? Przyglądam się dzieciakom. W ich dziecięcych
łapkach błyszczą wymiętolone, lekko nadmuchane prezerwatywy. –Skąd to macie?! –
Z domu! Ach tak… Afryka jeszcze nie raz mnie sobą zaskoczy.