Tak się składa, że nawet w
dalekiej czarnej Afryce, gdy za oknem co najmniej 300 upału, a wokół
rosną palmy zamiast przystrojonych choinek, można mieć prawdziwe Białe Święta.
W tym roku przydarzyły się takie w pewnej zambijskiej wiosce na końcu świata.
Nasze Białe, a co więcej – Polskie(!) Święta zawdzięczamy Gospodarzom z Lufubu
– ks. Cześkowi i ks. Gienkowi oraz Ilonie i Krzyśkowi – polskim wolontariuszom.
Poza nimi przyjechałyśmy jeszcze ja i Beti z Mansy oraz Ania i Tomek z Kabwe.
Zabrakło niestety ostatniego elementu polskiego, czyli Moniki i Wiolki z
Lusaki… Z resztą nieobecność dziewczyn to tylko jedna z wielu rzeczy, które nie
ułożyły się tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. W dzień Wigilii okazało się, że ks.
Czesiek bardzo źle się czuje. Wizyta w szpitalu potwierdziła diagnozę –
malaria. Resztę Świąt proboszcz przeleżał w łóżku. Nie miał siły nawet pójść na
mszę, a uczta wigilijna zakończyła się dla niego na opłatku…
W świątecznym chorowaniu
wtórowała mu Beti, która co prawda już czuła się dużo lepiej, niż klika dni
przedtem, ale jednak ciągle osłabiona i wspomagana lekami.
Wigilia w Afryce? Gdyby nie
towarzystwo Polaków, pewnie byśmy o niej zapomnieli, pochłonięci różnymi
obowiązkami. Nie mieliśmy karpia w galarecie i kapusty z grzybami. Był za to
pyszny barszcz czerwony z proszku, kluski z makiem – jakimś cudem odnalezionym
w lodówce (na szczęście bez daty ważności – jeszcze przyszłoby nam do głowy,
żeby go wyrzucić :P) i pierogi z mango. Pycha!
Po wigilii pasterka. Bynajmniej
nie o północy. Godzina 19.00. Od jakiegoś czasu kolejni ludzie uwieszają się na
przykościelnym dzwonie, wzywając wioskę na mszę. Powinno się już zacząć. 19.30.
Nie ma jeszcze chóru i tańczących dziewczynek. Nie szkodzi! Dojdą! Ksiądz Gienek,
zastępujący proboszcza, wydaje rozkaz, zaczynamy!
Kościół wystrojony jak polska
remiza strażacka na wiejską potupajkę. Balony i świecące dekoracje świąteczne
bezładnie rzucone na sznurku nad ołtarzem. Są też zielone drzewka, prawie jak
choinki. Może nie wygląda to wszystko najlepiej, ale naprawdę wprowadza
odpowiedni klimat – jest swojsko, jest świątecznie, uroczyście.
Po ewangelii przedstawienie – coś
w rodzaju naszych jasełek – przygotowane przez mieszkańców wioski. Podobno na
podstawie Ewangelii. Podobno, bo poza sceną zwiastowania i narodzenia
(zorientowałam się tylko dlatego, że nagle na rękach jednej z „aktorek”
pojawiło się żywe, czarne niemowlę), nie zrozumiałam nic. Pół godziny
prawdziwego zaangażowania aktorów parafianie nagrodzili gromkimi brawami. Chyba
tylko jedna osoba w całym kościele była trochę znudzona. Starszy pan, zwany
przez Lufubiaków Dziadkiem, w trakcie dramy wstał z okrzykiem kolędy na ustach:
„Glooooooooooooooooria In excelsis Deo!”
Słyszałyśmy wcześniej o
zambijskim zwyczaju obdarowywania się kwiatami na pasterce. Zapomniałyśmy ich
przygotować, ale kiedy w kościele nie widziałyśmy nikogo, kto by takie miał,
uspokoiłyśmy się. W trakcie mszy podszedł do nas Dziadek. Wręczył nam zielone
łodygi prosto z ogródka, z korzeniami oblepionymi jeszcze wilgotną ziemią.
Parafialne dziewczynki
przygotowywały się z ks. Cześkiem do zaśpiewania kilku kolęd po angielsku w
czasie pasterki. Niestety ksiądz nie był w stanie z nimi wystąpić, ale ja i
Ania podjęłyśmy się zadania zastąpienia go w roli gitarzysty. Krótka lekcja,
selekcja repertuaru i pełna gotowość do występu. „I wanna wish you a Merry
Christmas from the bottom of my heart!” stało się prawdziwym hitem tych Świąt.
Szczególnie wersja wzbogacona przez dziewczynki o układ choreograficzny.
Procesja z darami, składanie
ofiar „na tacę” i uwielbienie po komunii, to prawdziwa impreza. Jeden wielki świąteczny
taniec. Tańczą wszyscy – maluchy zarzucone na plecy sowich mam, staruszkowie ledwo trzymający się na nogach, również
polscy wolontariusze. Tańczy oczywiście i Dziadek. Nie dotyczą go żadne z
niepisanych reguł tej zabawy. Jak choćby takie, że jak już tańczysz w kolejce
do koszyczka, to powinieneś coś do niego włożyć. Albo kiedy chcesz dołączyć do
szpaleru bujających się, niosących dary do ołtarza, to powinieneś zachować
obowiązujący szyk, a nie gibać się jak i gdzie popadnie, najchętniej w samym
środku szpaleru. Dziadek ma te zasady w nosie. Dziadek się po prostu dobrze
bawi. Szczerze mówiąc ta pasterka to chyba najlepsza impreza urodzinowa, na
jakiej byłam. :)
Po pasterce – tak jak w moim
rodzinnym Bisztynku – pokaz fajerwerków. Dla większości Lufubiaków to z
pewnością pierwszy raz, kiedy mogli zobaczyć takie cuda pirotechniki. Początkowe
przerażenie, spowodowane hukiem wystrzałów, przerodziło się w zachwyt,
szczególnie wśród dzieciaków.
Nie spaliśmy długo. Dziadek dawał
upust swojej bożonarodzeniowej radości, waląc całą noc w kościelny dzwon.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz