20-22.08.2012. Pierwsze dni w oratorium.
Od poniedziałku zaczęłyśmy pracę w oratorium – takiej
salezjańskiej „świetlicy” dla dzieci. Póki co przyglądamy się, jak to miejsce
funkcjonuje. Dużo uczymy się od liderów – starszych opiekunów. Wielu z nich
wyrosło w tym oratorium. Trochę gramy z dzieciakami w piłkę, trochę uczymy się
ich zabaw z pokazywaniem, powoli uczymy się języka chi bemba. My oswajamy się z
dziećmi, one oswajają się z nami. Biali ludzie to tutaj dość ciekawy widok, szczególnie
dla maluchów. Wiele energii wkładają w wyściskiwanie nas, dotykanie, głaskanie,
przyglądanie się, ciąganie za ręce, za nogi, uwieszanie się na nas, wdrapywanie
się, itd. Zadziwiające, jak wiele małych zambijskich rączek jest w stanie
przyczepić się do jednej białej polskiej ręki w jednym momencie!
 |
Zdjęcie pt.: Znajdź Białasa! :) |
Kto przychodzi do oratorium? Wszystkie okoliczne dzieciaki!
Najmłodsze zawinięte w czitengach na plecach swoich mam (Bardzo praktyczny
sposób „przechowywania” dopiero co urodzonych maluchów! Dziecko śpi, a mama
może sobie np. pograć w siatkę! J).
Mam, które na moje oko nie mają więcej niż 16 lat. Są dzieciaczki trochę
większe – takie, które już same chodzą i biegają. Te sięgają mi do kolan. Są
jeszcze starsze, które już potrafią powiedzieć cokolwiek po angielsku.
Najstarsze mają chyba koło dwudziestki. Tutaj pytanie dzieci o wiek nie ma
większego sensu. Często po prostu nie wiedzą, ile mają lat. Lepiej jest pytać:
do której klasy chodzisz? Albo w zasadzie najpierw: czy chodzisz do szkoły? Bo
oczywiście nie wszystkich na szkołę stać.
Spełniamy się też w roli pielęgniarek. Już pierwszego dnia
opatrywałyśmy rozwaloną głowę jednego z chłopców. W Polsce z takim urazem trafiłby do
szpitala. Miałby z pewnością zrobione prześwietlenie i inne badania, a potem założonych
kilka szwów. Tutaj muszą wystarczyć nasze umiejętności zakładania opatrunków,
trochę wody utlenionej i gazy.
Drżącymi rękami zakładam rękawiczki. Oglądam rozciętą głowę.
Krew zalała pół główki małego pacjenta. Wielki guz urósł wokół rany. Zaciskam
zęby i polewam ranę wodą utlenioną. Obserwuję reakcje pacjenta. Mam wrażenie,
że mnie bardziej piecze niż jego. Chłopiec nawet nie drgnął! Nie uronił nawet
łzy! Afrykańczycy mają niesamowitą odporność na ból. Nawet dzieci.Trochę maści
z antybiotykiem, gaza, plaster. Muli siani? – Pytam malucha o samopoczucie. Bwino!
Dobrze! Nie dziwi mnie to. Nie usłyszałam tu jeszcze nigdy innej odpowiedzi.
Po zrobieniu opatrunku pytam jednego z liderów, co mogę
zrobić ze śmieciami. Prowadzi mnie do „śmietnika”. Widzę dziurę w ziemi. „Tu
możesz wyrzucić”. Wyrzucam więc, ale w środku wszystko się we mnie buntuje. Jak
to?! Umorusane krwią odpady medyczne?! Tutaj?! Kilka kroków od placu zabaw
dzieci?! Do dołka niczym nawet nie ogrodzonego?! Ot tak, po prostu wyrzuć?! ?! ?!
Postanowiłyśmy z Beatą wprowadzić w tej kwestii trochę inne
zasady. Będziemy zbierać te śmieci i palić. To z pewnością lepszy sposób
utylizacji tych odpadów…
Przez ostatnie dni miałyśmy mnóstwo pracy w naszym domku.
Trzeba było uporządkować cały zalegający tam majdan – materiały do pracy w
oratorium, przybory szkolne, leki. Wiele z tych rzeczy było starych, zużytych,
przeterminowanych. Tutaj prawie wszystkie śmieci się pali. Było więc sporo
dużych ognisk. J
Średnia to jednak przyjemność pilnować dymiącego ognia, gdy słońce praży coś w
okolicach 30 stopni.
We wtorek dołączyła do naszej wspólnoty nowa siostra – Marta.
Pochodzi z Mansy, więc tutejsi dobrze ją znają. Siostry przygotowały uroczyste
powitanie dla nas trzech. Na obiad był kurczak, a na deser babka ucierana
(ukłony w stronę siostry Zosi!) i lody. Święto! Każda z nas dostała w prezencie
nową czitengę . Siostry próbowały też coś zaśpiewać. Było bardzo miło i wesoło.
Nie wyszło im to jednak tak pociesznie, jak dzień wcześniej naszym liderom.
Zostałyśmy zaproszone na spotkanie organizacyjne w sprawie
oratorium. Było ok. 10 liderów, siostra Godlive, która zdaje się być za nich
odpowiedzialna i my. Zaśpiewali nam kilka zambijskich powitalnych hitów i jeden
znakomity afrykański cover: „I Just call to say you’re welcome!” :)
 |
|
W poniedziałek pojawił się na placówce elegancko ubrany pan.
Chciał się widzieć z siostrą Zosią. Przywitał ją radosnym polskim „dzień
dobry!”. To szef poczty – pan Edward. Przyszedł poinformować, że dotarły do
Mansy jakieś paczki z Polski. Niestety bardzo rozwalone. Opakowania były za
słabe i nie wytrzymały długiej podróży. Trzeba pojechać na pocztę i pozbierać
te paczki. Po południu wsiadamy w auto z siostrą Zosią i jedziemy. Pan Edward
prowadzi nas na zaplecze. Na dużym stole na środku pomieszczenia leżą dwa
rozwalone kartony, pełne przyborów szkolnych. To paczka od przyjaciół Beaty.
Pakujemy wszystko w wielki worek pożyczony od szefa. Oddamy przy okazji. Pan
Edward i jeszcze jeden pracownik pomagają nam zanieć balast do samochodu.
Chwilę rozmawiamy. Okazało się, że kilka lat temu miał okazję pomieszkać przez
tydzień Polsce. Podobało mu się. Nauczył się mówić „dzień dobry”, „kurczak” i
„ziemniaki”.
Od dwóch dni na msze przychodzi pewien ślepiec. Siada zawsze
sam w pierwszej ławce. Przewodniczy śpiewom. Niesamowicie mu to wychodzi! Najbardziej
pocieszny jest w czasie pieśni na uwielbienie. Wszyscy ludzie siedzą w tym
momencie w ławkach lub klęczą. On zaczyna śpiewać i tańczyć przed ołtarzem.
Sam! Klask, bioderko, obrót, przysiad, trzy klaski, podskok i znowu bioderko –
moje ulubione! :) W
niedzielę miałyśmy już okazję doświadczyć tych słynnych afrykańskich tańców na
mszy. Wtedy jednak tańczą wszyscy – cały kościół ludzi. Ten pan tańczy sobie
sam. Nikogo to nie dziwi, nie gorszy, nie przeszkadza. Tańczy do końca
piosenki. Ksiądz nie zaczyna modlitwy, dopóki pan nie skończy tańczyć. Ot, taka
parafialna symbioza. :)
 |
A tak się gra w Afryce w siatkę. :) |