sobota, 20 października 2012

4-7.10.2012. Lufubu


Plany co do wyjazdu zmieniały się z dnia na dzień. Miałyśmy jechać z naszym ks. Michałem w piątek, ale tak się złożyło, że w już czwartek swoim wielkim salezjańskim trakiem zajechał pod mansową bramę ks. Czesiek z Lufubu. Wracał akurat z Lusaki. Po chwili pertraktacji zgodził się nas zabrać, mimo, że miejsca w kabinie jego wozu już dla nas nie było. 

Lufubu ciągnie się przez kilka kilometrów. Żeby dotrzeć na salezjańską farmę, trzeba zjechać z głównej drogi i pokonać jeszcze kilka kilometrów przez wioskę, wąską i wyboistą drogą buszową. To nie lada zadanie dla wielkiej ciężarówki ks. Cześka. Co chwila zahaczamy o przydrożne drzewka. Na drogę wychodzą gromadami wioskowe dzieciaki. Machają nam, krzyczą, biegną za ciężarówką. „Father Chester! Father Chester!” Father Chester robi „zimny łokieć” i odkrzykuje „Hallo Baby!” Dla tubylców każdy przejazd salezjańskiego traka to jedna z większych życiowych rozrywek, dlatego wszyscy mimo późnej pory wychodzą na drogę i obserwują, co jest grane.


W końcu wysiadamy. Od razu oblepiają nas dzieciaki. Krzyczą, skaczą, uczą się nowych białych przez obmacywanie. Ilona z Krzyśkiem śmieją się, że witają nas jak papieża. Mimo, że jest kompletnie ciemno, nie rozróżniam twarzy dzieci i nie ma najmniejszej nadziei, że rozpoznam je jutro, mówią mi swoje imiona i 100 razy pytają o moje. Po kilkunastu minutach prawie dosłownie wyrzucamy towarzystwo za bramę, zamykamy i ruszamy w stronę domu. Kilka sekund później znów słyszymy swoje imiona. Odwracamy się. Maluchy machają nam z pobliskiego drzewa.


To nie Betlejem, to Lufubu!. :)
W piątek od rana zwiedzamy okolicę. W zasadzie każdy Lufubianin pracuje na farmie. Jeśli nie na stałe, to przynajmniej sezonowo. Jest tutaj ogromna ilość brązowych  kur do znoszenia jajek, mnóstwo białych na sprzedaż, świnie w rozmiarach od XS do XXXXL, krowy mięsne, kilka krów mlecznych, osły, perliczki, indyki, koty. Poza tym jeszcze ogród, plantacja bananów, pola kasawy. Krótko mówiąc – jest co robić. My pomagamy trochę przy zbieraniu jajek. Żeby wejść do kurnika, trzeba najpierw odgonić stado ciekawskich kur. Potem po kolei sprawdza się każdą grzędę. Jeśli są jajka – trzeba je zabrać. Jeśli na grzędzie siedzi kura, trzeba ją wyciągnąć za pióra i wyrzucić. Zdarza się, że na jednej grzędzie jest 5 kur. Zabieg należy powtórzyć  razy ilość grzęd w kurniku (ok.50), razy 3 kurniki, razy 3 zbierania dziennie. :) Próbowałyśmy też doić krowy, ale w sumie bardziej przeszkadzałyśmy, bo nasze tempo było 10 razy wolniejsze, niż wprawionych Zambijek. 


Po południu zorganizowaliśmy zawody oratoryjnym dzieciakom. Podzieliliśmy je na 3 drużyny. Najprostsze konkurencje typu przebiegnięcie z punktu A do punktu B przez wszystkich zawodników trochę przerastały możliwości dzieci. Mimo wszystko bawiły się świetnie. Przecież tutaj nie gra się po to, żeby wygrywać. Ważne, żeby się razem pobawić. Furorę zrobiły przyśpiewki z naszego przedszkola. W Mansie nam już się trochę nudzą, bo śpiewamy je codziennie, tutaj były absolutnym hitem.

Sobota upłynęła nam na wyprawie do Kasikisi. Trzeba było zawieść kurczaki i jajka na targ, odstawić ciężarówkę do mechanika i zawieść Krzyśka do szpitala na sprawdzenie, czy ma malarię (kiepsko się czuł poprzedniego dnia, ale na szczęście wynik testu był negatywny). Poza tym odwiedziliśmy siostry niebieskie na placówce założonej przez Polki. Teraz we wspólnocie są już same Zambijki,  ale nadal czuć tu polskiego ducha. Placówka jest przepięknie położona na wzniesieniu nad jeziorem. Korzystamy też z okazji i idziemy na plażę. Wszędzie unosi się zapach ryb. Ja i Ilona decydujemy się na kąpiel, choć to najbrudniejsza woda, w jakiej pływałam. Dopiero po wyjściu dowiedziałyśmy się, że są w niej ślimaki, które zagnieżdżają się w skórze, a potem wędrują z krwią po całym ciele. Następnego dnia, jak pochwaliłam się siostrom, że pływałam w Kasikisi, usłyszałam jeszcze: „A wiesz, że tam są krokodyle?” :) Cóż, dzięki Bogu tym razem nie dałam się pożreć.

Zambijska rodzina salezjańska.



Nie miałyśmy zaplanowanego transportu do Mansy. Ks. Czesiek zapewniał nas, że bez problemu znajdziemy autobus, bo jeżdżą. Nikt jednak nie wie, o której godzinie można się ich spodziewać. Trzeba po prostu stanąć przy drodze i czekać. Jak będzie jechał, to będzie.

Droga powrotna z Kasikisi. Siedzimy na metalowej pace. Po godzinie jazdy trudno znaleźć bezbolesną pozycję. Nagle samochód się zatrzymuje. Ks. Czesiek wysiada. Wysiada też kierowca z zatrzymanego samochodu z naprzeciwka. Moses. Dobry przyjaciel tutejszych salezjanów. Pracownik rządowy. Zajmuje się kontrolowaniem pracowników na drogach. Okazuje się, że w poniedziałek ma jechać do Masny. Ksiądz pyta nas, czy chcemy się zabrać. Poniedziałek… trochę późno. Od rana powinnyśmy być w pracy. Kolejna chwila rozmowy. Ok. załatwione, jutro po mszy jedziecie. Anioł stróż czuwa. ;)

Na niedzielną mszą przygotowaliśmy ekipą polskich wolontariuszy 2 polskie piosenki. Wyszliśmy we czwórkę na środek kościoła. Wszyscy śpiewaliśmy, ja grałam na gitarze. Następnego dnia dostałam od Ilony sms: „Dzieciaki o was pytały cały dzień i sto razy musiałam im śpiewać pieśni z kościoła.” Czyli chyba im się podobało. :)

poniedziałek, 15 października 2012

15.10.2012. Zalegle wieści z Mansy.



 Dni afrykańskie płyną dużo szybciej niż w Europie. Kto by pomyślał? Słońce w Zambii wschodzi koło 6.00 i zachodzi koło 18.00, co oznacza, że każdy dzień trwa mniej więcej 12 godzin. Zwykle wieczorem nie ma prądu, więc jemy z Beatą romantyczne kolacje przy świecach, bierzemy prysznic przy świetle latarek, modlimy się razem i zwykle chodzimy spać dużo wcześniej niż w Polsce. No bo co tu robić, jak nic nie działa i jest ciemno, jak w jaskini? Poza tym po całym dniu pracy w temperaturze pokojowej 360C o 20.00 po prostu padamy ze zmęczenia.

W Zambii zmagamy się teraz z najgorętszymi dniami w roku. Nawet tubylcy narzekają na słońce. Zabawne, że dla nich codziennie „dzisiaj jest za gorąco”. Moim zdaniem dzisiaj, wczoraj, tydzień temu i jutro temperatura jest, była i będzie porównywalna. Ale dzisiaj to dzisiaj. Na dzisiaj można sobie trochę ponarzekać. :) Kilka dni temu chciałyśmy zmierzyć temperaturę powietrza w słońcu. Beata położyła termometr na rozgrzane auto. Po 5 min siostra go zauważyła i kazała szybko zabrać, bo eksploduje. Skala była przewidziana do 500C. Słupek rtęci sięgnął powyżej skali.

Dlaczego nie było mnie ostatnio na blogu? Już spieszę z tłumaczeniem!
1)      Brakowało czasu
2)      Brakowało prądu
3)      Brakowało Internetu.

Z prądem najgorzej jest w weekendy. Zdarzają się takie jak ostatni, że całą sobotę i całą niedzielę prądu nie ma od rana do nocy. W sobotę pojawił się ok. 15.00 chyba tylko z okazji meczu Zambia – Uganda, bo o 18.00 znowu się skończył. Takie weekendy są zabójcze dla zawartości naszej lodówki. Czas na zakupy mamy w zasadzie tylko w soboty, robimy więc zapasy na cały tydzień. Niestety czasami tygodnia nie dotrwają…

Dodatkowym utrudnieniem w pisaniu bloga jest to, że w naszym domku nie mamy dostępu do Internetu. Żeby skorzystać z dobrodziejstwa globalnej wioski, trzeba nam przejść za murek do księży, a wcześniej jeszcze pamiętać o zabraniu klucza do bramki, bo inaczej grozi nam nocleg na wycieraczce. Oznacza to też tyle, że z Internetu korzystać możemy do 18.00, bo później robi się ciemno, nadlatuje robactwo i siostry zamykają bramkę. Z resztą i tak zwykle już wtedy nie ma prądu. Raz zapomniałyśmy klucza. Nie wiadomo kiedy słońce zaszło, siostry bramkę zamknęły i wypuściły psiaki. Gdyby nie uprzejmość kucharza księży, który będąc już w drodze do domu zawrócił się i użyczył nam klucza, naprawdę spędziłybyśmy tę noc pod mangowcem.

Na brak czasu w ostatnich tygodniach złożyło się wiele rzeczy. W tygodniu praca. Obowiązki przedszkolno – oratoryjne zajmują praktycznie całe dnie. Nieliczne minuty wolne od pracy wykorzystuję zwykle na robienie prania (ręcznego :)), prasowania (o ile jest prąd), zmywania naczyń i ogarnianie mieszkania. Wszystko po to, żeby nie zarosnąć afrykańskim kurzem. Zwykle jest jeszcze coś do przygotowania do przedszkola i do oratorium, więc nudzić się naprawdę nie ma kiedy.

5 października świętowaliśmy zambijski Dzień Nauczyciela. Wiązało się to z wolnym piątkiem i dłuższym weekendem. Gdy tylko nadarzyła się okazja, postanowiłyśmy go wykorzystać na odwiedziny naszych lufubiańskich przyjaciół. O tej wizycie więcej w kolejnym poście.

Poza tym z nadzwyczajnych wydarzeń w ostatnim miesiącu trzeba by wymienić:

- Odwiedziny wolontariuszek z Niemiec (30.09.-1.10.2012), stacjonujących na placówce w Kazembe, po sąsiedzku (15 km) z Lufubu. Dziewczyny przyjechały do Mansy tylko na 2 dni na zakupy. Gościłyśmy je w naszym domku. Choć wizyta była krótka, to bardzo sympatyczna. Tutaj rozmowy z Białymi nie należą do częstych, więc mogłyśmy trochę się nimi nacieszyć.

- Urodziny księdza Michała. Świętowaliśmy je po fakcie (1.10.2012), bo właściwy dzień urodzin solenizant spędzał w Lusace. Na imprezę załapały się też koleżanki z Niemiec. Wśród gości byłam ja z Beatą, siostry, proboszcz, kleryk Irvin, i oczywiście ks. Michał. Poza wyśmienitą kolacją, tortem i lodami w wersji płynnej, były też śpiewy, granie na gitarze, zabawy, dużo śmiechu i radości, czyli po prostu prawdziwie salezjańska impreza.

- Kolejną wizytę w Urzędzie Imigracyjnym (12.10.2012). Minęły już dwa miesiące naszego pobytu w Zambii. Nadal czekamy na work permity. Dopóki nie będą gotowe, musimy co miesiąc pokazywać się w Urzędzie po pieczątki w paszportach. Tym razem wizyta przebiegła naprawdę szybko i bez żadnych problemów. 

- Spotkanie z rodzicami naszych przedszkolaków (12.10.2012). Początek przewidziany na 14.00 przesunął się tradycyjnie o ok. godz. Byłyśmy tylko na początku tego spotkania, bo czekały na nas dzieciaki w oratorium. Przedstawiłyśmy się rodzicom, zobaczyli nas i przywitali. W zasadzie po to tam poszłyśmy. Niektórzy rodzice znali mnie już wcześniej. Któregoś dnia koło naszego oratoryjnego placu przejechał samochód. Kierowca zobaczył mnie, zwolnił i zatrzymał się. Woła mnie. Podchodzę. W samochodzie 2 kobiety i jeden mężczyzna – kierowca. Pozdrawiają mnie. Myślę sobie: ot, zwyczajne zambijskie przywitanie. Zobaczyli białą dziewczynę i chcą się przywitać. W końcu pada pytanie: - Znasz Bernarda Zulu? - Tak! Znam! Jest w mojej klasie!  - Więc ty jesteś nauczycielka  Agata? - Tak. - Opowiadał o tobie. :) Dalej pada prośba o odebranie Bernarda z przedszkola i przyprowadzenie go do samochodu, wymiana uścisków dłoni, uśmiechów i pozdrowień.

Bernard trzeci od lewej. :)
 - Spotkanie z ukraińskim lekarzem Bogdanem i jego żoną (12.10.2012). Wpadłyśmy do nich na niecałą godzinkę przy okazji załatwiania spraw w Urzędzie Imigracyjnym. Niesamowici ludzie! Przez chwilę poczułyśmy się jak w domu. Pyszna kawa, ukraińskie słodkości, opowieści, jak to wszystko się zaczęło i prawdziwie otwarte serca. Pan Bogdan i jego żona mieszkają w Zambii już 6 lat. Teraz przedłużył kontrakt na kolejne 3. Choć, jak sam opowiada, na początku pakował walizkę co 2 dni, chcąc wracać do Europy. Z czasem pakował ją już tylko co 4 dni, potem raz w tygodniu. Później spotkał naszych polskich misjonarzy. Zaprzyjaźnili się. Mając tu pod ręką bratnie słowiańskie dusze, łatwiej było przetrwać. Pan Bogdan ma polskie korzenie i świetnie mówi po polsku. Jego żona polski rozumie, ale mówi tylko po ukraińsku. To nie przeszkadza, żeby się dogadać. Zaprosili nas na wycieczkę. Jak tylko znajdziemy jakiś wspólny wolny weekend, wybierzemy się razem nad pobliski wodospad, albo jezioro – zobaczymy. Nie mogę się doczekać!