wtorek, 16 lipca 2013

Błogoslawione łzy



Odkąd Beti wyjechała z Mansy 4 tygodnie temu i zostałam sama, mój mansowy świat przyspieszył jeszcze bardziej. Wiele rzeczy chciałam dokończyć przed moim wyjazdem, dlatego jeszcze 5 dni przed opuszczeniem mojego kochanego afrykańskiego domu biegałam z pędzlem i kończyłam ostatnie malowania w przedszkolu. 

Był to czas niezwykłych spotkań i rozmów, czas radości z tego, że mam w Mansie prawdziwych przyjaciół i rodzinę, ludzi, którzy mi ufają, goszczą w swoich domach i sercach.

Był to czas pożegnania z braćmi Irvinem i Davidem, którzy wyjechali tydzień przede mną, a z którymi współpracowaliśmy przez ten rok. Choć nie mieszkaliśmy w jednym domu i nasze różne obowiązki nie sprzyjały częstym kontaktom, to naprawdę z wielkim sentymentem będę wspominać tych dwóch szalonych sąsiadów zza płotu. Wspólne małe misyjne radości, rozmowy i wspólne świętowanie wszelkich uroczystości. 

Był to czas codziennego „Agata, don’t go!” słyszanego z ust moich kochanych dzieci i codziennego zmagania się z samą sobą, czy może jednak nie zrezygnować z czekającej w Warszawie pracy i nie zostać tu dłużej… Czas podejmowania decyzji, że tym razem jednak pora już wracać.

Był to czas radości z otwarcia naszego garażowego „Mansa University”,  gdzie dzieci z oratorium, które nie chodziły do normalnych szkół, mogą się uczyć za darmo. Od kilku tygodni przychodziły co rano godzinę przed czasem, prosząc o miotłę, zamiatały okolice klas czyli garażu i kanciapy na oratoryjne graty, zahaczając też o ganek mojego domku. 

Czas pożegnania z mamą Christophera, której obiecałam, że postaram się pomóc mu wrócić do szkoły, którą przerwał po 4 klasie z powodu braku pieniędzy. Czas radości, że on również zaczął uczyć się w naszym garażu i czas wdzięczności jego matki, która wyznała mi miłość i ofiarowała mały garnuszek ze swojej chaty.

Czas, w którym Maybeen przychodził codziennie nalegać, żebym odwiedziła jego chorą babcię, która chce mnie poznać i czas, w którym babcia poprosiła mnie, żebym zaopiekowała się Maybeenem…

Czas, w którym dziesiątki dzieci deklarowały swoją gotowość, żeby pojechać ze mną do Polski nawet w walizce i czas, w którym większość rezygnowała, jak tylko informowałam je, że w Polsce nie jemy nshimy. 

Był to w końcu czas, kiedy musiałam pożegnać się z ukochanymi dziećmi – łobuzami, których nie raz miałam dość, nie raz dały mi popalić, a które mimo to kocham nad życie.

Był to czas łez wylanych na oczach wszystkich maluchów. Łez wzruszenia na widok tych małych pociech, które przyniosły mi w prezencie pomarańcze, cytryny, orzeszki ziemne, trochę popcornu, bananów . Każde po trochu – podchodziły po kolei i afrykańskim zwyczajem ofiarowywały mi to wszystko na klęczkach. Uzbierało się tych darów 4 torby! Nie pamiętam, czy kiedyś tak w życiu płakałam… Dziękuję Bogu za te łzy – łzy radości i wdzięczności za te 11 miesięcy w Mansie, żalu, że czas już się żegnać i nadziei, że jeszcze tu kiedyś wrócę…

Dziś jestem już w Lusace, jak Bóg da jutro będę w Polsce. Dziękuję Ci Manso! Mam nadzieję, że to nie nasze ostatnie spotkanie!  See you soon! :)