poniedziałek, 25 marca 2013

24 marca 2013, Niedziela Palmowa


Ks. Michał zaprasza nas na wyprawę w busz – do jednego z kościołów filialnych, należących do naszej parafii. Kapota – wioska, do której się wybieramy – nie jest daleko. Jedyne 12 km od Mansy. Niektóre z kilkunastu tzw. out station naszej parafii oddalone są o ponad 40 km. Rezygnujemy ze spędzenia Niedzieli Palmowej w Mansie wraz z 1000 innych Chrześcijan z całego miasta. Jedziemy do buszu.


Do Kapoty nie daleko, ale droga w stanie fatalnym. Buszowa jednopasmówka w porze deszczowej. W większości pokonujemy ją na drugim biegu. Od czasu do czasu terenowe ISUZU zamienia się w łódź podwodną i zanurza się do połowy w błotnistych kałużach. Cudem udaje się nam nie ugrzęznąć. 

Docieramy na miejsce. Wioska zdaje się jeszcze spać. Wita nas nieliczna gromadka dzieci. Czas stoi w miejscu. Murowany kościółek z dachem z blachy udekorowany niechlujnie kwiatami i innymi zielonymi badylami, rzuconymi na belki podtrzymujące dach. Te belki znajdują się 10 cm nad moją głową. Rozmiar budynku nie zdumiewa. Jakieś 4 na 10 metrów, malutkie ażurowe okienka i otwarte drzwi to jedyne źródła światła i świeżego powietrza. Tuż obok powstaje nowy, większy kościół. Wymaga jeszcze trochę pracy. Pracy rąk tubylców, którzy później będą o niego dbać. 

Godzinne opóźnienie procesji ks. Michał wykorzystuje na spowiadanie nielicznych chętnych. Ja najpierw pomagam wioskowym chłopcom „udekorować” ołtarz, tzn. wyciągnąć z zakurzonego worka pogniecioną, białą płachtę z czerwoną, naderwaną z jednej strony falbaną i zarzucić ją na ołtarz tyłem na przód. Tutaj nie ma żadnego znaczenia, że przodem na przód mogłoby być trochę ładniej… Następnie niebieska szmatka z dziurą na środku i złotymi wykończeniami ląduje krzywo na ambonie. Jeszcze tylko dwie „doniczki” ze sztucznymi tandetnymi kwiatkami, wyciągnięte z tegoż samego worka i ustawione na rogach ołtarza. Kościół gotowy na Święto!

DJ Katumbi :)
 Resztę czasu wykorzystujemy na integrację z miejscowymi dziećmi. Chwalą się nam swoimi muzycznymi talentami. Grają na bębnach i czymś w rodzaju atrapy kontrabasu skrzyżowanego z bębnem, czego nazwy nie pamiętam. Zbiera się coraz więcej ludzi. Większość wystrojona odświętnie w koszule i wygniecione garnitury. W surowych murach nowego kościoła przebierają się tańczące dziewczynki.

W końcu niemały już tłumik rusza w jednym kierunku, gdzieś w stronę wioski. Tam zaczniemy procesję. Najpierw ewangelia i poświęcenie przygotowanych wcześniej gałązek palmowych. Następnie przy dźwiękach bębnów i prymitywnej perkusji, śpiewie i zawodzeniu kobiet oraz pląsach całej wioski, procesja zmierza w stronę kościoła. 


Znajduję kawałek wolnej betonowej „ławeczki” w trzecim rzędzie pomiędzy gromadką dzieci i parafialnym chórem. Jakiś chłopak szepcze mi do ucha: „Ale… tam przygotowaliśmy dla ciebie miejsce!” Pokazuje krzesło po prawej stronie ołtarza. Dziękuję, tu mi dobrze! Za chwilę jeszcze jeden pan podchodzi z tą samą sprawą. Ponownie dziękuję. Wolę przynajmniej spróbować wtopić się w tłum.

Mękę Pańską odczytuje trzech mężczyzn. Jeden śpiewa, reszta czyta. Na szczęście siedzę przy oknie, bo zapas tlenu w środku powoli się kończy…

Ksiądz Michał zaczyna homilię. Kilka pierwszych zdań. Nagle huk! Coś uderza z dużą siłą w metalowy dach kościoła. I jeszcze raz! I jeszcze! Kobiety zaczynają krzyczeć, dzieci płakać. Część ludzi pada na ziemię, reszta wybiega z kościoła, zostają po nich tylko porzucone buty. Przerażona pytam chłopaka siedzącego obok, co się dzieje?! Czy to ktoś strzela? Z pistoletu?! Odpowiada tak. Nie wiem, co robić. Rozglądam się, szukając wzrokiem ks. Michała i Beti. Nie ma ich w środku. Ciągle kilka kobiet leży na podłodze, słyszę płacz dzieci. Chłopak siedzący obok chyba jako jedyny z obecnych zachowuje zimną krew. Siedzi na swoim miejscu. Ja wstaję, żeby zobaczyć, co z moimi Polakami. On łapie mnie za rękę i uspokaja. „Nic się nie dzieje. Usiądź. To tylko jakiś wariat.” „Mogę tu dzisiaj umrzeć” – myślę. Nogi mam jak z waty. Ręce mi się trzęsą, serce wali. Po chwili trochę się uspokajam. Jakaś kobieta siedząca przede mną mówi, że to wioskowy wariat rzucał kamieniami w kościół. Ks. Michał wrócił już do środka, nadal nie widzę Beti. Wychodzę, żeby zobaczyć, gdzie jest. Część ludzi jest już z powrotem na swoich miejscach. Widzę ją! Porozumiewawcze spojrzenie i uśmiech. Jak tam? Widziałaś, kto to? „Daj spokój! Dorwali go, nie wiem, czy coś z niego zostanie…” Zdaje się, że wioskowi chłopcy niezwłocznie wymierzyli delikwentowi sprawiedliwość… Jeszcze kilka minut rozgardiaszu, uspokajające słowa ks. Michała i wracamy do zawieszonej mszy. Ręce nadal mi drżą… Po chwili wszystko wraca do normy, msza trwa. Zaczyna mnie boleć głowa. Chyba z nadmiaru adrenaliny…

Znak pokoju. Dzisiaj bardziej wymowny niż zwykle. Dziękuję Bogu za pokój. Za pokój w Zambii, za pokój w Polsce... Za to, że dzisiejszy atak na kościół w Kapocie to tylko wybryk niegroźnego wioskowego głupka. Z sąsiadem z ławki przekazujemy sobie znak pokoju na sposób zambijski, trzykrotnym uściskiem dłoni. Wymieniamy uśmiechy. Gromadka dzieciaków przepycha się, żeby uścisnąć mi rękę. Do każdego z nich uśmiecham się i mówię „icibote” – pokój z tobą!

Po mszy czas na obiad. Ks. Michał, ja i Beata dostajemy zaproszenie do jednej z chat na wioskowego kurczaka z nshimą. Pycha! Po drodze mijam po raz ostatni mojego sąsiada z ławki. Nie znam jego imienia, pewnie już się nigdy nie spotkamy. Jeszcze raz wymieniamy uścisk dłoni. Dziękuję mu. W zasadzie nie wiem, za co. Za jego spokój, za to, że był, że tego dnia stał się moim aniołem stróżem…

Muzykalny Anioł Stróż... :)

środa, 20 marca 2013

Janek


Już w kwietniu naszą misję w Mansie opuszcza ostatni (poza mną i Beti) tutejszy Polak – misjonarz, ks. Michał Wziętek. W związku z tym pomagamy mu trochę domknąć różne sprawy. Jedną z nich było zrobienie wywiadów i zdjęć przyszłym potencjalnym uczniom nowej szkoły średniej, za budowę której odpowiedzialny jest ks. Michał (jak z resztą za większość budynków, które powstały na naszej misji). To praca zlecona przez sponsorów z Niemiec. Chcą mieć informacje, dla kogo ta szkoła powstaje.

Najpierw zebraliśmy z kilku klas naszej (prowadzonej przez Siostry Salezjanki) podstawówki listy najbardziej potrzebujących dzieciaków, później zleciliśmy nauczycielom opisanie ich sytuacji. Następnie udaliśmy się wszyscy razem na wioskę, żeby zrobić im zdjęcia w ich naturalnym środowisku, na tle ich domów, z rodzeństwem, w przydomowych „ogródkach”.
Ta praca zajęła w sumie kilka dni, bo w Afryce nie jest łatwo zebrać wszystkich na raz i mieć „z głowy”. Tutaj jednego dnia przyjdzie kilku, następnego jeszcze kilku, a następnego trzeba jeszcze raz przypomnieć tym, którzy do tej pory się nie zjawili.

Kiedy myślałam, że ta robota jest już w zasadzie skończona, zawołał mnie Mr Kana – nauczyciel, który bardzo mi pomagał w ogarnięciu tego zadania, informował dzieciaki, nauczycieli, przekazywał mi potrzebne informacje. Wracałam akurat z malowania muru w przedszkolu. Styrana palącym słońcem, brudna i śmierdząca parafiną, marząc tylko o 5 min odpoczynku.

Mr Kana zaprasza mnie do biura. Wchodzę. Nieco zdziwiona zastanym tam towarzystwem dwóch nauczycielek, jednego nieznanego mi do tej pory ucznia naszej szkoły (poznaję po mundurku) i jednej staruszki, nieśmiało siadam na jednym z wolnych krzeseł. Mr Kana wyjaśnia mi, o co chodzi. Chłopiec to Janek. Nasz uczeń, czwartoklasista. Staruszka to jego babcia. Zastępująca mu ojca i matkę, którzy nie żyją. Janek jest jednym z piątki rodzeństwa, którymi babcia się opiekuje. Ciężko mi oszacować ile ma lat, ale wygląda na bardzo zmęczoną życiem kobietę. Sapie i trzęsie się, kiedy opowiada o sytuacji w domu. Nie wiem, czy ze starości, czy ze wzruszenia. Babcia utrzymuje rodzinę ze sprzedawania węgla drzewnego na markecie. Kokosów z tego nie ma… Mr Kana pokazuje mi stare spodnie od mundurku Janka. Wielka dziura zastępuje miejsce na pupę. Brudne, połatane w kilku miejscach. W podobnym stanie jest koszulka. Niezliczona liczba dodatkowych szwów reperujących dziury zmienia fason uniformu. Teraz Janek ma na sobie nowiutkie eleganckie spodnie. Mr Kana mówi, że jakiś „Dobry Samarytanin” z sąsiedztwa kupił je dla niego.
„Możemy go dodać do twojej listy” – mówi Mr Kana. "Nie ma problemu! W takim razie o 16.00 idziemy do domu zrobić mu zdjęcia! Do zobaczenia!"

Czwarta klasa ma zajęcia na drugą zmianę, więc o 16.00 Janek i jego koledzy są jeszcze w szkole. Rozmawiam z nauczycielką, która każe mu zabrać „plecak” i iść ze mną i Beti. Rolę plecaka spełnia plastikowa jednorazówka ze sklepu. W środku kilka cienkich zeszytów obłożonych szarą gazetą. Chwytam Janka za rękę i ruszamy w drogę.

W domu poza znajomą już babcią, witamy się z resztą rodzeństwa. Jedna ze starszych sióstr trzyma na rękach niemowlę, które słodko się uśmiecha, kiedy głaszczę je po policzku. Pytamy, czy to jej dziecko. Tak. Dziewczyna nie wygląda na więcej niż 18 lat. A gdzie ojciec dziecka? Odpowiada śmiechem. Nie wiem… Robimy kilka rodzinnych zdjęć i zabieramy Janka z powrotem do nas. 

Janek i babcia
Po drodze zatrzymuje się, żeby po raz kolejny zreperować sznurkiem i kawałkiem patyka rozpadającego się klapka. Takie klapki kosztują tutaj 5 kwacha, czyli 1 dolara.
Pytam chłopca, czy jest szczęśliwy. Odpowiada, że nie.

Wśród rzeczy przysłanych z Polski odkopujemy trochę ubrań i bielizny dla Janka, kilka ciuszków dla maleństwa, plecak, buty i kilka cukierków. Janek uśmiecha się i dziękuje. Zadaję jeszcze raz pytanie o szczęście. Waha się. Czy jesteś trochę bardziej szczęśliwy? Tak. :)
Wiem, że żadne skarby świata nie zastąpią Jankowi mamy i taty, ale nawet dla tej chwili zawahania w odpowiedzi i jego uśmiechu warto było tu przyjechać…

Każde z dzieci, które trafiły na moją listę, ma podobną historię. W naszej szkole są takich historii dziesiątki. Dzięki naszej ostatniej pracy te dzieci przestają być anonimowe. Zza ich uśmiechniętych twarzy i wymienianych codziennie radosnych pozdrowień wyłania się coś więcej. Ludzkie cierpienie, dramat rozbitej rodziny, brak szczęścia. Przekonuję się po raz kolejny, że warto tu dla nich być…

Janek z nową szkolną wyprawką :)

niedziela, 17 marca 2013

Zaleglości...


Przepraszam za długie nieodzywanie się. Po prostu brakuje czasu. Dzieje się…

W ostatnich tygodniach:

1)      Wizytowaliśmy najbardziej elitarne przedszkole w Mansie w celu pozyskania informacji, jak możemy polepszyć własne podwórko. W związku z tym w naszym przedszkolu już po kilku tygodniach widać wyraźne zmiany. Zmodyfikowany plan zajęć, nowe piosenki, pewne nowe metody nauczania zaszczepione w naszych nauczycielkach, nowe wiaderka na wodę przed każdą klasą, linie i kratki wymalowane na tablicach. Nowością są także malunki na murze wokół przedszkola i w insace – takiej afrykańskiej altance, których tworzenie pochłania nas ostatnio. 


2)      Jesteśmy zalewani paczkami od przyjaciół z Polski. Ich ilość jest naprawdę zdumiewająca! Nie jestem w stanie zliczyć osób, które włączają się w różne akcje, zbiórki na rzecz naszej misji. To naprawdę wspaniałe! Dzięki Wam czujemy, że nie jesteśmy tutaj same. Czuję, że spełnia się może życzenie, o którym mówiłam w czasie posłania misyjnego. To nie tylko moja misja… Nie mam możliwości i czasu podziękować każdemu  z Was osobiście, niech uśmiechnięte buzie naszych dzieci będą dla Was nagrodą za waszą hojność. Jeśli chodzi o dystrybucję rzeczy, które dostajemy, staramy się zawsze szukać szczególnych okazji. Zdarza się, że paczkę, która planowo miała dojść na Boże Narodzenie, dostaliśmy w lutym, więc musimy szukać innych rozwiązań. Najbliższą akcję z rozdawaniem ubrań planujemy w okolicach Wielkanocy. Poza tym część rzeczy, zwłaszcza zabawki i przybory szkolne, wykorzystujemy jako nagrody w różnych konkursach w oratorium lub po prostu oddajemy do przedszkola.

3)      Mieliśmy tygodniowe spotkanie wszystkich polskich wolontariuszy w Zambii. Kolejny bardzo miły czas spędzony w Lufubu. Miły, acz nie do końca taki, jak sobie zaplanowaliśmy Najpierw malaria moja i Ilony, potem śmierć ks. Feliksa w Ośrodku Misyjnym i niespodziewany, przyspieszony powrót do Polski ks. Romka. Później dalsza fala chorób: Monika, Krzysiek i Tomek zatrzymani w szpitalu… Czekając na powrót naszych chorych, zastanawialiśmy się, o co w tym wszystkim chodzi. Dostaliśmy niezłą powtórkę z lekcji o zaufaniu i pokorze. Ktoś mądry wymyślił kiedyś sposób na rozbawienie Pana Boga. Wystarczy Mu powiedzieć o swoich planach. Przekonaliśmy się o tym ostatnio w Lufubu. W sam raz na Wielki Post – Boża lekcja na poziomie podstawówki. 

      Głównym celem przyjazdu księży z SOMu było kręcenie filmu o polskich wolontariuszach. Lufubu, Mansa, Kabwe i Lusaka. Kilka dni na każdej z tych placówek zaowocowało zebraniem materiału, który będzie służył Ośrodkowi Misyjnemu m.in. do promowania dzieła misji. Pracowity czas, ale pełen radości.

Jednym z punktów pobytu w Lufubu była wycieczka nad pobliski wodospad. Cała ciężarówka dzieciaków, polscy wolontariusze i księża. Kąpiel, opalanie, nauka pływania, a potem obiad. Wielka radość dla dzieciaków no i oczywiście dla nas. :)

 
4)      Przeżyliśmy Walentynki (które dla mnie i Beti były jednocześnie okazją do świętowania naszych 6 miesięcy w Zambii). Wieczorna impreza w elitarnym składzie trzech sióstr i trzech wolontariuszek w rozkładzie narodowościowym: 2 Zambijki, 2 Włoszki i 2 Polki, była okazją do wylania wielu łez radości. Dawno nie śmiałam się tak, jak w czasie walentynkowego przedstawienia, które przygotowały nam siostry.

5)      Pożegnaliśmy Beatrice, wolontariuszkę z Włoch, która była z nami przez 2 miesiące. Szkoda… Choć tak krotko byłyśmy razem, bardzo się zżyłyśmy i naprawdę żal było nam ją żegnać. Czas jednak jest bezlitosny… Sama coraz częściej już myślę o własnym powrocie do Polski i wiem, że nie będzie mi łatwo zostawić tego wszystkiego, co tu mam…

6)      Dostałyśmy w darze od jakiegoś ambasadora z Lusaki pralkę! Ta wiadomość bardzo nas ucieszyła, bo posiadanie pralki zaoszczędzi nam wiele czasu i energii. Niestety po podłączeniu jej zrobiło się jakieś zwarcie i pralka nie działa jak należy. Jedyna jej działająca funkcja to wirowanie… przez pół dnia pomagałam znajomemu elektrykowi ją naprawić. Bezskutecznie. Czekamy teraz na kogoś innego, kto stwierdzi, co jest zepsute. Potem prawdopodobnie trzeba będzie odtransportować ją z powrotem do Lusaki do naprawy. Może przed naszym wyjazdem do Polski uda nam się jeszcze jej użyć. :) Tego samego dnia, kiedy walczyliśmy z pralką, podczas oglądania bajki w oratorium usnęło mi na kolanach dziecko. Usnęło, a potem się zsikało… W nocy kot wskoczył do mojego łóżka. Rano znalazłam w nim kocia kupę… Takie dni też się tu zdarzają. :) Sprowadzają nas na ziemię…

7)      A właśnie! Kot! Od kilku dni mamy małego kotka, przygarniętego od polskiego misjonarza z Kazembe. Póki co mieszka ze mną i Beti, bo boimy się, że zjedzą go psy. Jak będzie trochę większy i bardziej samodzielny, będzie musiał się z nimi zaprzyjaźnić. Póki co coraz bardziej łobuzuje i jest naszą domową pociechą.

8)      No i jeszcze Dzień Kobiet… To były ostatnie dni przed wyjazdem Beatryce, więc siostry zaprosiły nas na pożegnalną wycieczkę do Samfii nad jezioro. Zapas jedzenia, grillowana świeża rybka, gry, stroje kąpielowe i przygotowana wcześniej droga krzyżowa, którą odprawiłyśmy na plaży. Fajnie, cieszę się z tego wspólnotowego wyjazdu, bo w codziennym zabieganiu jest naprawdę mało czasu na integrację z siostrami i ze sobą nawzajem.