środa, 16 stycznia 2013

14.01.2013. Noworoczne łzy


Po ostatnim zwariowanym tygodniu w poniedziałek zaczęliśmy nowy rok szkolny. Dlaczego zwariowanym? Z czterech osób, które mieliśmy na placówce, dwie pojechały do Lusaki na zakupy do szkoły. Gospodarstwa pilnowałam ja i nasza nowa siostra Lorraine, która właściwie większość czasu spędzała poza domem na różnych spotkaniach związanych ze szkołą. Wiązało się to z moimi nowymi obowiązkami, takimi jak: bycie skarbnikiem i sekretarką przedszkola i szkoły krawieckiej, sprzedawcą pasmanterii, zastępcą kucharki i pomocy domowej, klucznikiem oraz sprzątaczką i krawcową. 

W piątek reszta naszej załogi wróciła z wojaży po stolicy, w składzie lekko powiększonym. Na dwa miesiące dołączyła do nas wolontariuszka z Włoch. 

Wracając do początku roku... W związku z tym, że część naszych dzieci poszła do pierwszej klasy, przyjęliśmy nowe maluchy i zredukowaliśmy liczbę klas z czterech do trzech, musieliśmy na nowo przydzielić nauczycielki i wolontariuszki do klas. Beti przejęła moje dzieciaki, które już teraz są starszakami, a ja trafiłam do najmłodszych maluchów. Dla większości z tych szkrabów pierwszy dzień w przedszkolu to nowe doświadczenie rozstania z rodzicami, dziadkami, wujostwem – ktokolwiek się nimi opiekuje. 

Dziecięcych łez mieliśmy tego dnia pod dostatkiem… Niektórym, jak Zimbie, na ich otarcie wystarczył spacer po placu zabaw, pójście na siku i umycie rąk mydłem. Bo przecież takiemu dużemu chłopakowi, który już  sam myje ręce mydłem, nie wypada płakać! Inni potrzebowali trochę więcej czasu, przytulania, huśtania w ramionach nauczycielek i wysmarkiwania nosa w nowy szkolny uniform. 


Niektórzy płakali raz a porządnie, inni szlochali cichutko schowani w rękawie przez cały dzień, jeszcze inni - fazowo. Choli jedna z faz włączyła się podczas obiadu. Ukrył swoje zapłakane lico w rączki i zbojkotował jedzenie. Dopiero posadzenie go na moich kolanach i nakarmienie moją ręką, pomogło zatrzymać łzy. Każdy kęs poprzedzało otarcie potoków płynących po policzkach, jednak jak tylko jedzenie zbliżało się do ust malucha, grzecznie otwierał buzię i na chwilę powstrzymywał szlochanie. Po obiedzie był nie do poznania. 

Po dwóch dniach pracy wizja szefowej przedszkola s. Marty się zmieniła i dostałam nowy przydział do klasy średniej. Cóż… 

Nowy rok, nowe dzieci, nowe wyzwania… Prezent na 5 miesięcy w Afryce. :)

sobota, 5 stycznia 2013

Pechowy autobus


Z Lusaki udajemy się do Kabwe, żeby przy okazji pobytu w tej okolicy odwiedzić Anię i Tomka oraz Księży Polaków: Andrzeja i Mariusza. Zostajemy u nich jeden dzień.

Rano wybieramy się do miasta, żeby kupić bilety do Mansy. Autobusów jest w ciągu dnia kilka, ale niestety tylko jeden ma jeszcze wolne miejsca. Bierzemy! O której odjazd? „Ok. 17.00, ale musicie przyjść o 16.00!” Znamy już trochę zambijskie poczucie czasu, więc nie spiesząc się szczególnie, docieramy na miejsce odjazdu ok. 16.30. Pan, który wypisywał nam wcześniej bilety, wita nas z otwartymi ramionami, jak stare znajome. „No, nareszcie! Czekamy na was! Zaraz odjeżdżamy!” Niespełna 3 godziny później ruszamy! Jest już ciemno. Miejsce (nie ośmielę się nazwać go dworcem), w którym parkują autobusy i inne auta, to dość popularna okolica. Wielu ludzi przychodzi tu na piwo, spotkać się z kolegami, pogadać, poobserwować, niektórzy po prostu postać pod sklepem i patrzeć, jak mija czas. Przy cofaniu autobusu, nasz kierowca widocznie trochę się zagapił i stuknął lekko samochód, stojący na parkingu. Przez chwilę było gorąco, kiedy grupa zaciekawionych panów spod sklepu, w obronie właściciela auta chciała sama wymierzyć sprawiedliwość naszemu kierowcy. Nie wiem, jakie argumenty (lub jaka kwota argumentów) ich przekonały, ale po chwili negocjacji pozwolili mu odejść. 

Po półtorej godziny jazdy stajemy. Autobus się zepsuł. Środek buszu, noc. Po chwili rozeznania w sytuacji, kierowca informuje podróżnych, że chyba akumulator jest zepsuty, ale bez obaw – gdzieś powinien być zapasowy. Latarki idą w ruch. Półki na bagaż przeszukane dokładnie raz i drugi. Akumulatora nie ma. Czekamy. Wyciągam Beti na przydrożne siku. Czekamy dalej.

Wkrótce nowa informacja. Chyba jednak nie chodzi o akumulator. „Nie mamy paliwa, ale proszę się nie martwić – zaraz przyjedzie szef i dowiezie.” Czekamy… 

Koło północy ogarnia mnie i Beti klasyczna „głupawka”. Śmiejemy się bez opamiętania, co podłapuje po chwili reszta podróżnych. Oni śmieją się z nas, my – nie do końca same wiemy, z czego. Po 5 min rozładowania atmosfery „układamy się” do snu. 

Pojawiają się kolejne informacje. Zdaje się, że szef dostarczył paliwo. Mimo to autobus nadal nie działa. Chyba nie jedziemy wyłącznie dlatego, że kierowca jest zmęczony. Na pewno czekamy do rana.

Gdy na dworze jest już jasno, wydostajemy się z dusznego autobusu. Najnowsze wieści głoszą, że w silniku było za mało oleju, dlatego się przegrzał. Kierowcy teraz nie ma, bo poszedł do najbliższego miasta 20 km stąd, żeby znaleźć mechanika. Kiedy wróci? Jak wróci, to będzie. Może uda mu się złapać jakiegoś stopa, to będzie szybciej. 

Przy okazji porannego siku w krzakach znajduję drzewo mango i zrywam kilka na śniadanie. Za  moim przykładem idzie reszta podróżnych. Jemy wspólny mangowy posiłek na drodze, zawiązujemy przyjaźnie.
Koło 8.30 nadjeżdża samochód z kierowcą i mechanikiem. Naprawa trwa 5 min. W drogę! 
Głodne brzuchy ratują przydrożni sprzedawcy bananów, mango i pomidorów.

Koło 16.00 dojeżdżamy do Samfii. Stąd jeszcze godzina drogi do domu. „Ci, którzy jadą do Mansy, wysiadają teraz i dalej pojadą taksówkami. Zamówiliśmy dla was, już czekają.” Ale? Jak to?! „Nie martw się, my zapłacimy!” Wysiadamy wraz z połową pasażerów pechowego kursu, z resztą żegnamy się jak ze starymi przyjaciółmi. Ładujemy się do samochodów. Odjeżdżamy. Robimy kółko wokół autobusu, po czym ktoś krzyczy, że jednak musimy wrócić. Wysiadamy, zabieramy plecaki. Pytam kierowcę, o co chodzi?! Skąd ta zmiana planów?! „Przepraszam, przepraszam…” – słyszę w odpowiedzi. Chłopak, z którym później siadam, tłumaczy mi, że chodziło o cenę. Nie dogadali się, ile taka przejażdżka będzie kosztować. 

Ok.17.00 docieramy do Mansy. Po 25 godzinach spędzonych w pechowym autobusie.
Kilka dni później nasi przyjaciele z Kabwe pokonywali tę sama trasę, również autobusem. Wyjechali punktualnie. 6 godzin później byli na miejscu.

16.12.2012. (Nieprzeciętna) Niedziela


Rano wybieramy się z dziewczynami z City of Hope na mszę do Franciszkanów. Przestronna kaplica wypełniona po brzegi. Większość miejsc zajmują bracia w brązowych i szarych habitach. Pięknie śpiewają! Po mszy jeden z nich – Neto z Mozambiku podchodzi do nas i zaprasza na śniadanie. Jadłyśmy już wcześniej, ale z chęcią zmieniamy zaproszenie na poranną kawę. 

Neto opowiada o zgromadzeniu. Okazuje się, że miejsce, w którym właśnie jesteśmy, to wspólnota nieprzeciętna. Jedyny na świecie dom zakonny, gdzie Franciszkanie wszystkich trzech odłamów mieszkają, uczą się i modlą razem. Różnią się kolorami i fasonem habitów, jedni się trochę więcej modlą, ale nadal to ten sam charyzmat św. Franciszka. Mieszkają w trzech różnych domach. Na co dzień każdy z nich ma swój plan i mszę w domowej kaplicy. Każda sobota i niedziela to dni wspólne. Ok. 100 braci i ojców gromadzi się w dużej kaplicy, by wspólnie cieszyć się mszą św. Piękne świadectwo jedności mimo różnic. 

Po bardzo sympatycznej wizycie u Franciszkanów idziemy do domu mamy Caroll, odwiedzić jej dzieciaki. Pisałam o tym wspaniałym miejscu już w sierpniu.
Mamy nie ma akurat w domu. Pomagamy przygotować obiad. Dostaję za zadanie pokroić okrę – zielone warzywa, kształtem przypominające podłużne papryczki. Po ugotowaniu ciągnące się jak Butapren. Chłopcy zapewniają mnie, że tego się przed krojeniem nie myje. Kiedy wraca Mama, pytam jej, czy to prawda. Z wielkim uśmiechem na twarzy odpowiada mi: „Nie. Kłamali.” :)

Strasznie źle się czuję. Boli mnie brzuch. Myślałam, że samo przejdzie, ale jest tylko coraz gorzej. Proszę Mamę o tabletkę. Połykam dwie. Muszę odpocząć od pracy w kuchni, bo z bólu robi mi się słabo. Chłopcy oglądają w pokoju mecz. Dołączam do nich. Gra reprezentacja Zambii dziewczyn do lat 20. Po kilkunastu niesłychanie długich minutach leki zaczynają działać. Niestety nie przeciwbólowo… Ogarnia mnie ogromna senność. Muszę zmienić miejsce. Siadam na schodku przed domem, opieram głowę o kolana. Towarzyszy mi 11-letnia Theressa. Wie, że źle się czuje. Jako pierwsza zorientowała się, że coś jest ze mną nie tak. Rozmawiamy chwilę, choć ciężko mi się składa słowa z powodu bólu i tego, że moje usta już śpią. Nagle mała ciągnie mnie za rękę. „Chodź!” Resztką sił wstaję i idę za nią. Theressa prowadzi mnie do pokoju dziewczyn. „Tu śpi Maria, tu Regina” – wskazuje kolejne łóżka. „Ja śpię gdzie indziej, ale możesz się tu położyć!” Pokazuje mi rozgrzebane łóżko 4-letniej Marii. Siadam na brzegu. Głupio mi skorzystać z propozycji, choć położenie się choć na chwilę to jedyna rzecz, o której w tym momencie marzę. Theressa poprawia posłanie. „Kładź się! Ja będę przy Tobie czuwać!” Nie mam siły dłużej się opierać. Zdejmuję buty i przyklejam głowę do poduszki. Brzuch nadal boli. Theressa opiera głowę niedaleko mojej. Robię jej miejsce, żeby mogła też się położyć. Nie chce. Wystarczy jej kawałek dzielonej ze mną poduszki. Zasypiam…

Budzi mnie mała Maria, która weszła do pokoju z talerzem pełnym jedzenia. Trochę zaskoczona widokiem zastanym na swoim łóżku, uśmiecha się do mnie i mówi: „Idź po obiad!” Spoglądam na Theressę. Zasnęła. Głowa nadal niedaleko mojej, oczy zamknięte, buzia otwarta. Powolny, senny oddech. Zasnęła na klęczkach, czuwając przy moim łóżku.

Theressa

Czuję się o niebo lepiej. Budzę mojego Anioła Stróża i idziemy na obiad. Jesteśmy trochę spóźnione. Boję się, że przeze mnie Theressie nie wystarczy. „Spokojnie! Policzyliśmy Was!” – rozwiewa moje zatroskanie jeden z braci Franciszkanów (którzy co niedzielę odwiedzają to miejsce), wyciągając ze spiżarki odłożone dla nas porcje. 

Po obiedzie zmywamy z Theressą gary. Trochę tego jest po kilkudziesięciu mieszkańcach Domu, ale dajemy radę. Ja i mój 11-letni Anioł Stróż. 

Dopiero po obiedzie mamy okazję porozmawiać chwilę z Mamą Caroll. Opowiadamy o tym, kim jesteśmy i co robimy w Zambii.
Mama Caroll – Aha , czyli dzisiaj przyszłyście do mnie, żeby ugotować obiad i pozmywać moje gary?
Ja – No … właściwie tak.
M. C. – Dziękuję! Wpadajcie częściej! :)

środa, 2 stycznia 2013

Wakacje


10.12.2012.
 Siostra Zosia spakowana już od kilku dni. Po 28 latach pracy w Afryce, z czego 6 ostatnich w Mansie, czas wrócić do Polski. Ciężko sobie wyobrazić Mansę bez Niej… Póki co staram się o tym nie myśleć – teraz czas na kilka dni WAKACJI!
Po 10 godz. jazdy docieramy do Lusaki. Przebijamy się przez korki stolicy, zmoczeni ulewą docieramy do City of Hope, gdzie spędzamy noc. Monika i Wiolka oraz ich koleżanka Diana z Irlandii oznajmiają, że choć na jeden dzień chcą jechać do Livingstonu z nami. Super!

11.12.2012.
Siostry z City of Hope zaproponowały nam podrzucenie do miasta. Jadą całą wspólnotą na pogrzeb jednego z braci Salezjanów i mogą nas wysadzić przy dworcu. Dziewczyny z City jadą wcześniej, z nadzieją wolnych miejsc w autobusie o 6.00. Udaje im się. Ja i Beti czekamy o 8.00 zwarte i gotowe do drogi. Siostry powoli zaczynają się schodzić. Jedna siada za kierownicą wesołego autobusu. Po kilku minutach jazdy przełożona orientuje się, że brakuje nam jednej siostry. Zawracamy. Nasz autobus do Livingstonu ma odjechać o 9.00. Czas nagle jakoś szybciej zaczyna płynąć… Korki. Panie Boże! Pomóż troszkę!

Okazuje się, że jedna pani, która jedzie z nami, też wysiada przy dworcu kupić bilet i pomoże nam znaleźć nasz autobus. Anioł Stróż w ludzkim ciele do pomocy! Który to już raz…? :)

Dosłownie w ostatniej chwili wsiadamy do odjeżdżającego autobusu. Zaraz po starcie głos zabiera natchniony kaznodzieja. Rozpoczyna modlitwą o bezpieczną podróż dla nas i wszystkich podróżujących. Następnie wygłasza z mocą 25-minutowe kazanie o Jezusie Chrystusie. „Ja  jestem baptystą, ale nie jestem tutaj po to, żeby reklamować wam mój Kościół. Głoszę tylko Dobrą Nowinę o darmowym prezencie zbawienia.” Kazanie (co by bardziej je urozmaicić – tradycyjny styl już wyszedł z mody) co chwilę przerywają podchwytliwe pytania do podróżnych. Kończy je rozdanie jaskrawych ulotek z Dobrą Nowiną („Jeśli po przeczytaniu tego zdecydowałeś się zaufać Jesusowi Chrystusowi jako twojemu Zbawcy, proszę, napisz i daj nam znać!” Poniżej miejsce na wpisanie imienia, adresu, stanu i wieku) i tradycyjna kolekta, czyli zbiórka „co łaska” na rzecz szanownego kaznodziei. Akurat przejechaliśmy stolicę. Na przedmieściach opuszcza nas, wszak kolejne zagubione dusze podróżnych czekają na głos Dobrej Nowiny. Ot, standard obsługi solidnej, zambijskiej firmy transportowej. 

7,5 godz. później dojeżdżamy do celu. Na dworcu witają nas dziewczyny i od razu prowadzą na nocleg – do ks. Romana, polskiego Werbisty, misjonarza.

Wieczorem wybieramy się na targ z pamiątkami. Trenuję się w targowaniu. Idzie mi coraz lepiej. Ze 180.000K zbijam cenę na 70.000K, ze 100.000K na 20.000K, itd. Do tego dochodzą jeszcze drobne „gratisy”. Wszystko za sprawą chwalenia się „znajomością” chi bemba i zaprzyjaźniania się ze sprzedającymi. Handlowanie w Afryce to rytuał. Czasami nie chodzi nawet o to, żeby coś kupić, albo sprzedać. Chodzi o rozmowę, o żarty, o pochwalenie się tym, co umiem zrobić. Czasami nie chodzi nawet o pieniądze. Kilka razy zdarzyło mi się otrzymać propozycję wymiany towar za towar. Niestety nie miałam przy sobie żadnych „atrakcyjnych” polskich przedmiotów. Wybierając się w Afryce na tego typu zakupy, trzeba mieć przede wszystkim czas. Pieniądze stanowią towar drugorzędny.

Jeśli ktoś potrzebuje znaleźć męża, wizyta na targu z pamiątkami to też świetny pomysł. Propozycji „od zaraz” nie brakuje. Szczególnie, jak się ma blond włosy. 

Zachwyca mnie to, co sprzedają. Istne arcydzieła: obrazy, rzeźby, plecionki z drutu, bębny i inne instrumenty, ubrania – wszystko w 100% afrykańskie, prawdziwe, tutejsze. Kunszt pracy mieszkańców okolicznych wiosek.

12.12.2012.
Czas zobaczyć wodospad! Błogosławieństwem jest dla nas dokument potwierdzający, że czekamy na Work Permity. Dzięki niemu zamiast 50$ za wstęp płacimy jak Zambijczycy 7.000K, czyli ok. 1,5$. Nie będę wiele pisać o samym wodospadzie, bo brak mi słów. Zdumiewa! Zapiera dech! Zachwyca! Polecam! 


Po nasyceniu oczu wodospadem, wybieramy się innym szlakiem w dół rzeki. Niewielka tabliczka  informuje, że możemy tu spotkać szympansy. „Nie wyciągać jedzenia. Czas zejścia – 15 min. Czas wejścia z powrotem na górę – 25 min.”
Strome schody w dół. Dookoła pocieszne małpy. Małe dyndają na ogonach większych. Wyciągają sobie nawzajem pasożyty, zagnieżdżone w sierści.


Dochodzimy do rzeki. Podziwiamy śmiałków skaczących na bungee z mostu łączącego Zambię z Zimbabwe oraz tych, którzy w niewielkich pontonach spływają rwącą rzeką Zambezi. Wracamy na górę. Przed nami jeszcze dwa szlaki. Wybieramy ten, gdzie jest „najpiękniejszy punkt widokowy”. Znów spotykamy małpy. Tym razem obrazki rodzinne. Małe małpiatko wtulone w ramiona mamy walczy z siłą grawitacji. Mama wypięta w stronę taty, tata wyciąga mamie kleszcze z tyłka.

 


Podbiega do nas od tyłu największy pawian w okolicy i jednym machnięciem łapy wydziera Monice torebkę, która rozdarta spada na ziemię. Wiolka testuje swoje umiejętności samoobrony i okłada małpę bluzą. Pawian nieugięty kolejny raz atakuje – tym razem torebkę Beti. Ta też po jednym ciosie pada podarta na ziemi. Małpa wyciąga z niej zwiniętą kurtkę i odchodzi. Beti krzyczy. Małpa odciąga kurtkę jeszcze dalej, siada nad przepaścią i zaczyna szperać w kieszeniach, w poszukiwaniu łakoci. Zjawiają się „pomocnicy” – sprzedawcy pamiątek zza płotu. Pytają, czy mamy jakieś jedzenie. Wyciągam paczkę krakersów z plecaka. Jeden z nich próbuje zwabić małpę, a raczej wymienić krakersy na kurtkę. W końcu znudzona małpa odchodzi. „Pomocnicy” chcą pieniędzy. „Przecież kurtka jest warta co najmniej 30$!” Decydujemy się dać im po dolarze na coś do picia. Inaczej by nie odeszli. Zgadzają się. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się płacić za „święty spokój”…



Dzięki Bogu na szlaku pojawia się jakiś człowiek. Dalej idziemy z nim. Banda „wybawców” odchodzi. Człowiek okazuje się niesamowicie sympatycznym podróżnikiem z Indii. Od 2,5 roku podróżuje samotnie po świecie, szukając czegoś – sam nie bardzo wie, czego. Chyba swojego miejsca, domu. Twierdzi, że gdyby miał się zatrzymać  gdzieś na stałe, na dziś byłaby to wschodnia Europa lub Ameryka Płd. Skąd fundusze na takie wojaże? Okazuje się, że będąc programistą komputerowym, można pracować zdalnie przez Internet z każdego zakamarka świata i w żaden sposób nie wyklucza to podróżowania. Ciekawy człowiek. Może się jeszcze spotkamy. W Warszawie był w ostatnim czasie kilkakrotnie. :)
13.12.2012
Dziewczyny wracają do Lusaki. Ja i Beti wybieramy się na farmę krokodyli. Widać tu, że sezon turystyczny stoi. Jesteśmy jedynymi zwiedzającymi. Oprowadza nas pani przewodnik – z pasją opowiada o krokodylach i o farmie.
Na rozgrzewkę możemy zobaczyć kilka żółwi. Kilka kroków dalej – krokodyle. Oglądamy je z perspektywy drewnianej, spróchniałej kładki zbudowanej pół metra nad wodą. Ogrodzone są delikatną siatką. Na szczęście te krokodyle nie są głodne. Sprawiają wrażenie śpiących, leniwych, powolnych. „Nie dajcie się zwieść! One są mistrzami udawania!” – ostrzega przewodniczka. „Cały czas są czujne. Obserwują i tylko czekają na okazję do ataku.”

Większość z nich trafiła na farmę „za karę”. Najbardziej przeraża jeden typ – bardziej żółty niż pozostałe. Nawet nie największy. Mieszka sam. Próby dodania mu współlokatora kończyły się walkami, które zawsze wygrywał. Na wolności zabił kilku ludzi.

Większość z kilkudziesięciu okazów farmy pochodzi z rzeki Zambezi. Po zgłoszeniach ataków krokodyli na ludzi, pracownicy farmy łapią agresywne sztuki i przywożą je tutaj. Opiekują się nimi i karmią, w zamian czerpiąc korzyści finansowe z żądnych atrakcji turystów.
Na deser zwiedzania – pokój węży. Czarna Mamba – najgroźniejszy wąż Afryki – przeraża najbardziej. Potrafi zabić kilka osób w pół godziny.

14.12.2012
Wybieramy się do wioski, w której wedle reklamy można zobaczyć BIG 5, czyli podstawę fauny afrykańskiej. „Mamy tutaj słonie, lwy, lamparty… Można też pojeździć na słoniu!” Interesuje nas tylko zobaczenie zwierząt i porobienie zdjęć. Sympatyczny rastaman staje się naszym przewodnikiem. Oglądamy po kolei lwy, lamparty, rysie. A gdzie słonie? – pytam na koniec. „A… słonie w tym czasie są zazwyczaj w buszu. Czasami tylko, jak są klienci (którzy mają ochotę np. pojeździć na zwierzakach, płacąc za wątpliwą atrakcję grube dolary), sprowadzamy je do nas. Cóż… Lekkie rozczarowanie. Żegnamy się i jedziemy.






Taksówkarz nagle zatrzymuje samochód na drodze w buszu dość gwałtownie. „Patrzcie na lewo!” Za warstwą krzaków i drzew – stado słoni! Rekompensata niedosytu z wioski. Są na tyle daleko, że sama jadąc samochodem, w życiu bym ich nie zauważyła. Ile ich może być? – pytam kierowcy. „Chyba z 8. Widziałem je też wczoraj, jak przechodziły przez drogę.” Zatrzymujemy się na poboczu i czekamy. Może podejdą bliżej. Po kilku minutach stwierdzamy z Beti, że chyba jednak nie warto tracić czasu, bo słonie, pochłonięte wcinaniem świeżych liści, ani drgną. „Spokojnie… podejdą! Mamy czas!” – zapewnia taksówkarz. Po 10 minutach rezygnujemy.
Wracamy do miasta. Ks. Roman wyjechał z Livingstonu na kilka miesięcy. Na placówce został ks. Francis z Ghany i brat Joseph z Indonezji. Po chwili rozmowy proponują, że jutro pojedziemy razem nad wodospad. Wspaniale! Będziemy mogły jeszcze raz nacieszyć nim oczy przed wyjazdem.

15.12.2012. Czarny anioł w białej sutannie
Przy ołtarzu prezentuje się dość poważnie. Pełne skupienie i kontemplacja. Biała, dość opięta sutanna (nie alba!) sprawia, że wygląda niczym papież. Gdyby tylko zapiął te kilka guziczków pod szyją… Na nosie okulary ze składanymi rączkami , lekko przekrzywione w lewą stronę.

Father Francis – Dzisiaj robimy to, co wy zaproponujecie!
 Ja – Ok. Jedziemy nad wodospad!

Po 10 km szybkiej jazdy „na pace” fryzury mamy wystylizowane, jak z najnowszych katalogów mody.

Ja – Księże, którą drogę wybieramy?
F.F. – Ty decyduj!
Ja – Z 4 tras została nam tylko jedna (po ataku małp ostatnim razem nie miałyśmy już na nią ochoty). Chodźmy tam!
F.F. – Ok!
Oglądamy wodospad od drugiej strony. W zasadzie chodzimy po wodospadzie. Dosłownie! Teraz jest w nim na tyle mało wody, że można wejść na wyschnięte skały, po których gdzieniegdzie spływają stróżki wody i spadają dalej w dół. Pod koniec pory deszczowej nie ma tam ani kawałka suchego kamienia.

Ja – Księże, chodźmy teraz na most!
F.F. – No problem!


Przekraczamy na chwilę granicę z Zimbabwe, żeby zobaczyć jeszcze jeden profil wodospadu.
Przydrożni sprzedawcy pamiątek. Podchodzi do nas jeden z jakimiś afrykańskimi maskami. Zaczynam się targować. Schodzi z ceny. Ok. Biorę! Sięgam po portfel. Father Francis był pierwszy.

Ja – Ale… Księże…
F.F. – No problem! To dla Was! Pamiątki z wakacji!
Ja – Dzięki Father…

Od lewej: father Francis, brother Joseph, ja, Beti

Wracamy. Samochód prowadzi brat Joseph. Siedząc z tyłu wyraźnie odczuwamy, że nie przestrzega ograniczeń prędkości. Father Francis otwiera szybkę, odgradzającą przednie siedzenia od „paki”. „Pojedziemy w jeszcze jedno miejsce. Chcę Wam jeszcze coś pokazać!” Skręcamy. Zatrzymujemy się przy luksusowym hotelu w afrykańskim stylu, nad samą rzeką Zambezi. Stąd płynie ona dalej w dół, a potem zamienia się w Wodospad Wiktorii.
W hotelowej restauracji zamawiamy coś do picia. Father Francis opowiada o swoich problemach z oczami. W jego rodzinnej wiosce w Ghanie nie ma elektryczności. W młodości dużo czytał i uczył się przy świecy. Stąd kłopoty ze wzrokiem…
Niepostrzeżenie płaci za nasze napoje. Później odprowadza nas na autobus do Lusaki, dźwigając nasze torby. „Przyjedźcie jeszcze!”  Naprawdę mam nadzieję, że prędzej, czy później tam jeszcze zawitam… :)