poniedziałek, 31 grudnia 2012

Mały powrót do przeszłości


Jak już wcześniej obiecałam, staram się teraz w wolnych chwilach nadrabiać zaległości we wpisach. Dla porządku ostatnie wydarzenia z Mansy (i nie tylko) w kolejności chronologicznej:

1.       28.11.2012 Koniec roku w przedszkolu.
O przygotowaniach do tego dnia pisałam już wcześniej. Jednym z głównych punktów programu były jasełka w wykonaniu ostatniej klasy. Poskromienie tłumu aktorów w składzie: Maryja, Józef, aniołowie, trzej Królowie, pasterze i owieczki oraz żywa Gwiazda Betlejemska nie było łatwe, ale dałyśmy jakoś radę i dzieciaki wypadły świetnie. Młodych artystów na scenie podziwiali rodzice, nauczyciele i pozostałe przedszkolaki.


 

41 dzieci otrzymało certyfikaty ukończenia przedszkola i od stycznia zacznie naukę w pierwszej klasie. Specjalnie na tę okazję uszyto dla nich uniformy, w których prezentowali się niczym studenci poważnych, amerykańskich uczelni. :)


2.       29.11.2012 Dzień Wdzięczności.
Tym razem świętowali wszyscy, czyli poza przedszkolakami także 9 klas podstawówki i kobiety ze szkoły krawieckiej. Zaczęliśmy wspólną mszą św. dziękczynną za cały rok pracy i nauki, a także za wszystkich dobroczyńców misji. Po mszy każdy rocznik prezentował piosenkę lub taniec, a na koniec wszyscy uczniowie dostali obiad (ponad 500 osób!), trochę przyborów szkolnych i środków czystości.


Pyszny obiad w doborowym towarzystwie. :)

3.       30.11.2012 Koniec roku w szkole krawieckiej.
Kilkanaście kobiet po roku nauki szycia otrzymało certyfikaty, które umożliwią im pracę w zawodzie. Uroczystości wzbogacił „pokaz mody”, czyli prezentacja kreacji uszytych przez studentki. Były też przekąski i tańce, a na koniec oficjalne pożegnanie siostry Zosi, która prowadziła tę szkołę przez ostatnie lata. Kilka dni później studentki przystąpiły do państwowych egzaminów z teorii i praktyki szycia. Wszystkie zdały.

4.       7.12.2012 Święto oratoriów.
W łączności z dziećmi i młodzieżą w oratoriach salezjańskich na całym świecie, uczciliśmy rocznicę otwarcia pierwszego oratorium przez św. Jana Bosko. Przygotowania do tego Święta trwały około miesiąca. Dzieci zaprezentowały scenki z życia Janka Bosko, piosenki i tańce tradycyjne. Były też konkursy z nagrodami, wybory miss i misstera oratorium i gwóźdź programu – obiad. Dla większości naszych dzieci ciepły obiad z kiełbaską i sałatką, to prawdziwe święto. Dzieci i ich pełne brzuszki były bardzo wdzięczne. Przed pójściem do domu, otrzymały jeszcze mydło i przybory szkolne.

Po tej imprezie miałyśmy nareszcie chwilę wolnego. Postanowiłyśmy ją wykorzystać na wyjazd do Livingstonu nad Wodospad Wiktorii – najbardziej turystyczne miejsce w Zambii. Wszak to jeden z 7 Naturalnych Cudów Świata… 

sobota, 29 grudnia 2012

24-25.12.2012 Białe Święta


Tak się składa, że nawet w dalekiej czarnej Afryce, gdy za oknem co najmniej 300 upału, a wokół rosną palmy zamiast przystrojonych choinek, można mieć prawdziwe Białe Święta. W tym roku przydarzyły się takie w pewnej zambijskiej wiosce na końcu świata. Nasze Białe, a co więcej – Polskie(!) Święta zawdzięczamy Gospodarzom z Lufubu – ks. Cześkowi i ks. Gienkowi oraz Ilonie i Krzyśkowi – polskim wolontariuszom. Poza nimi przyjechałyśmy jeszcze ja i Beti z Mansy oraz Ania i Tomek z Kabwe. Zabrakło niestety ostatniego elementu polskiego, czyli Moniki i Wiolki z Lusaki… Z resztą nieobecność dziewczyn to tylko jedna z wielu rzeczy, które nie ułożyły się tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. W dzień Wigilii okazało się, że ks. Czesiek bardzo źle się czuje. Wizyta w szpitalu potwierdziła diagnozę – malaria. Resztę Świąt proboszcz przeleżał w łóżku. Nie miał siły nawet pójść na mszę, a uczta wigilijna zakończyła się dla niego na opłatku…

W świątecznym chorowaniu wtórowała mu Beti, która co prawda już czuła się dużo lepiej, niż klika dni przedtem, ale jednak ciągle osłabiona i wspomagana lekami.

Wigilia w Afryce? Gdyby nie towarzystwo Polaków, pewnie byśmy o niej zapomnieli, pochłonięci różnymi obowiązkami. Nie mieliśmy karpia w galarecie i kapusty z grzybami. Był za to pyszny barszcz czerwony z proszku, kluski z makiem – jakimś cudem odnalezionym w lodówce (na szczęście bez daty ważności – jeszcze przyszłoby nam do głowy, żeby go wyrzucić :P) i pierogi z mango. Pycha! 

Po wigilii pasterka. Bynajmniej nie o północy. Godzina 19.00. Od jakiegoś czasu kolejni ludzie uwieszają się na przykościelnym dzwonie, wzywając wioskę na mszę. Powinno się już zacząć. 19.30. Nie ma jeszcze chóru i tańczących dziewczynek. Nie szkodzi! Dojdą! Ksiądz Gienek, zastępujący proboszcza, wydaje rozkaz, zaczynamy!

Kościół wystrojony jak polska remiza strażacka na wiejską potupajkę. Balony i świecące dekoracje świąteczne bezładnie rzucone na sznurku nad ołtarzem. Są też zielone drzewka, prawie jak choinki. Może nie wygląda to wszystko najlepiej, ale naprawdę wprowadza odpowiedni klimat – jest swojsko, jest świątecznie, uroczyście.

Po ewangelii przedstawienie – coś w rodzaju naszych jasełek – przygotowane przez mieszkańców wioski. Podobno na podstawie Ewangelii. Podobno, bo poza sceną zwiastowania i narodzenia (zorientowałam się tylko dlatego, że nagle na rękach jednej z „aktorek” pojawiło się żywe, czarne niemowlę), nie zrozumiałam nic. Pół godziny prawdziwego zaangażowania aktorów parafianie nagrodzili gromkimi brawami. Chyba tylko jedna osoba w całym kościele była trochę znudzona. Starszy pan, zwany przez Lufubiaków Dziadkiem, w trakcie dramy wstał z okrzykiem kolędy na ustach: „Glooooooooooooooooria In excelsis Deo!” 

Słyszałyśmy wcześniej o zambijskim zwyczaju obdarowywania się kwiatami na pasterce. Zapomniałyśmy ich przygotować, ale kiedy w kościele nie widziałyśmy nikogo, kto by takie miał, uspokoiłyśmy się. W trakcie mszy podszedł do nas Dziadek. Wręczył nam zielone łodygi prosto z ogródka, z korzeniami oblepionymi jeszcze wilgotną ziemią.

Parafialne dziewczynki przygotowywały się z ks. Cześkiem do zaśpiewania kilku kolęd po angielsku w czasie pasterki. Niestety ksiądz nie był w stanie z nimi wystąpić, ale ja i Ania podjęłyśmy się zadania zastąpienia go w roli gitarzysty. Krótka lekcja, selekcja repertuaru i pełna gotowość do występu. „I wanna wish you a Merry Christmas from the bottom of my heart!” stało się prawdziwym hitem tych Świąt. Szczególnie wersja wzbogacona przez dziewczynki o układ choreograficzny.

Procesja z darami, składanie ofiar „na tacę” i uwielbienie po komunii, to prawdziwa impreza. Jeden wielki świąteczny taniec. Tańczą wszyscy – maluchy zarzucone na plecy sowich mam,  staruszkowie ledwo trzymający się na nogach, również polscy wolontariusze. Tańczy oczywiście i Dziadek. Nie dotyczą go żadne z niepisanych reguł tej zabawy. Jak choćby takie, że jak już tańczysz w kolejce do koszyczka, to powinieneś coś do niego włożyć. Albo kiedy chcesz dołączyć do szpaleru bujających się, niosących dary do ołtarza, to powinieneś zachować obowiązujący szyk, a nie gibać się jak i gdzie popadnie, najchętniej w samym środku szpaleru. Dziadek ma te zasady w nosie. Dziadek się po prostu dobrze bawi. Szczerze mówiąc ta pasterka to chyba najlepsza impreza urodzinowa, na jakiej byłam. :)

Po pasterce – tak jak w moim rodzinnym Bisztynku – pokaz fajerwerków. Dla większości Lufubiaków to z pewnością pierwszy raz, kiedy mogli zobaczyć takie cuda pirotechniki. Początkowe przerażenie, spowodowane hukiem wystrzałów, przerodziło się w zachwyt, szczególnie wśród dzieciaków. 

Nie spaliśmy długo. Dziadek dawał upust swojej bożonarodzeniowej radości, waląc całą noc w kościelny dzwon.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Święta, Święta...


Wiem, wiem… dawno mnie tu nie było. Koniec listopada i początek grudnia był dla nas w Mansie najbardziej do tej pory napiętym czasem. Koniec roku szkolnego (razy 3), impreza dla 300 dzieciaków z okazji Święta Oratoriów, potem wyjazd na kilka dni wakacji  do Livingstonu i powrót pełen przygód. Następnie walka (już wygrana!!) z pisaniem rocznego raportu z programu adopcji na odległość na naszej placówce. Choroba Beti i decyzja o przyjeździe na Święta do Lufubu, podjęta 2 godz. przed odjazdem autobusu. Działo się…

Od wczoraj jesteśmy w Lufubu. Korzystam z dobrodziejstwa Internetu  w środku buszu (u nas niestety piorun strzelił ostatnio w router i Internetu póki co brak… ) i staram się nadrabiać trochę zaległości w pisaniu rożnych rzeczy, także na bloga. Trochę to jednak potrwa...

Póki co jednak, jako, że mamy Święta, chcę Wam złożyć najlepsze życzenia! Niech będą one dla Was chwilką wytchnienia i odpoczynku od codzienności. Niech Żywy Bóg się rodzi w Was! Matka Teresa z Kalkuty mówiła: „Zaw­sze, ilek­roć poz­wo­lisz, by Bóg po­kochał in­nych przez ciebie, jest Boże Na­rodze­nie." Życzę Wam, żeby Boże Narodzenie trwało!

sobota, 24 listopada 2012

Moje przedszkolaki



 Koniec roku szkolnego zbliża się wielkimi krokami. Wir przygotowań do tego dnia wciągnął mnie całkowicie. Szykujemy z najstarszą klasą przedszkolaków ich ostatnie przedstawienie w naszym pre-schoolu. Od stycznia będą już poważnymi pierwszoklasistami. Poza tym wszystkie klasy piszą egzaminy końcowe, które też po części musiałyśmy wcześniej przygotować. Ten zbliżający się koniec roku stał się świetną okazją do odkurzenia mojej gitary. Przygotowuję z maluchami piosenki na tę uroczystość, a poza tym przełożona poprosiła też o pomoc muzyczną w przygotowaniu klasy 8 i 9 do odśpiewania po jednej piosence tego dnia.
Naszych starszaków żegnać będzie całe przedszkole i rodzice, więc staramy się jak najlepiej przygotować program artystyczny. Jako, że nie będzie innej okazji, siostra zdecydowała, że przygotowujemy jasełka. To nic, że dopiero koniec listopada. Kleimy zatem wieczorami korony dla trzech króli, prasujemy szatki dla aniołków, szlifujemy z dziećmi ich role. Od kilku dni prawie codziennie robimy próby przedstawienia. Scena po scenie, za każdym razem wychodzą coraz lepiej. Zdarza się, że czas akurat na scenę trzech króli, a tu okazuje się, że króli mamy tylko dwóch. Gdzie jest trzeci? Poszukiwania zaginionego aktora kończą się szybko. Król musiał na siku! Cóż… król też człowiek. :)

Koniec roku tuż tuż, a ja zakochuję się każdego dnia bardziej w moich dzieciach. Kocham Chimbę Chimbę – najzdolniejszego ucznia w mojej grupie czterolatków, który codziennie się do mnie przytula i nazywa mnie mamą, a czasami, kiedy jest nie w sosie, muszę go odprowadzić do domu. Kocham Kapyę – największego łobuza, który czasami mnie pobije, a potem przychodzi się przytulić i robi to tak, jak tylko on potrafi. Kocham Simona, który lubi, jak go podrzucam i wiecznie chodzi w rozwiązanych butach, a uśmiecha się jak aniołek. Kocham Hagara, który codziennie rano płacze, a po kilku moich uściskach i uśmiechach zaczyna łobuzować i wraca mu dobry humor. Kocham dziewczynki: Joy, Sonille i Rhodę, które przywiązują sobie lalki sweterkami do pleców i bawią się w mamy, a czasami zapraszają  i mnie do tej zabawy. Kocham Kauseniego, który zawsze, jak tylko przyjdę do przedszkola, pierwszy wita mnie: Teacher, how are you? A kiedy mu odpowiem: I’m fine Kauseni. How are you? On na to: I’m fine teacher, and how are you? I mógłby tak bez końca. Kocham Bernarda, który czeka przed przedszkolem już o świcie, kiedy idziemy na mszę i wita mnie z daleka, a potem w ciągu dnia informuje mnie: widziałem panią! Kocham Eddę, która zawsze je na przerwie chleb z masłem, jakby to były największe łakocie tego świata, a kiedy żegnam się z dziećmi pod koniec dnia – przytula  mnie i mówi: Mummy, no! Don’t go! Kocham Kelvina – najjaśniejsze dziecko w klasie (za sprawą genów białego dziadka), którego czasami muszę gonić i złapać, żeby przekonać go do pójścia na obiad. Kocham delikatną Christine, która często płacze i zawsze ostatnia kończy jeść obiad. Kocham moje przedszkolaki! Kocham Mansę! Kocham Zambię!
 
Chimba Chimba

 
Christine

Eddah

Kauseni

Kapya
Kelvin

Doktor lizak


Bywają takie dni w oratorium, że do naszej przenośnej, podręcznej „przychodni” nie zawita nikt. Bywają też i takie, że worek z rannymi jest bez dna. Jak już pojawi się jedno dziecko z krwawiącym palcem, albo nosem, to za nim ciągnie cała gromada kolejnych z coraz to nowymi icilondami, których często nie potrafię nawet sklasyfikować.

Icilonda – jedno z pierwszych słów, jakich nauczyłam się w języku chi bemba. Oznacza krótko mówiąc każdy uraz. Icilonda to obtarta skóra na łokciu, rozcięty nożem palec, stłuczone kolano, guz na głowie, oparzenie, obrzęk po ukąszeniu owada, oderwany paznokieć od stopy, a nawet wysypka. Nieprzerwanie ogromnym zainteresowaniem cieszą się w Zambii pieprzyki na moim ciele. Dzieci często pytają mnie, czy to icilonda. Odpowiadam krótko, że nie. To taka dekoracja mojej skóry! :)
 
Siatkówka. Tym razem gramy kapenta (Tutejszy przysmak. Maleńkie rybki, jedzone w całości, najczęściej smażone w oleju.) – drużyna w składzie ja + kilka maluchów, biegających po całym „boisku”, które ledwo potrafią odbić piłkę, przeciwko rekinom – dwóm najstarszym i największym liderom. Przegrywamy, ale mimo to entuzjazm w mojej drużynie nie gaśnie. Zagrzewam maluchy do walki, uczę je odbijać piłki i serwować. Po każdej udanej akcji przybijam im piątki, a chłopcy z radości próbują wywijać salta w powietrzu. Choć trudno to nazwać meczem, emocje są najprawdziwsze! Co chwilę musimy przerywać grę, żeby dopompować piłkę, albo zdjąć z „boiska” jakiegoś szkraba, który postanowił pobawić się piaskiem akurat pod nogami zawodników.

Gift i jego muskuły. :)
Pompowanie piłek to cały rytuał. Każdego dnia oratorium zaczynamy wspólną modlitwą, a kolejny punkt programu to rozdawanie piłek, które w większości trzeba wcześniej codziennie dopompować. Nie wiem, czy to z powodu klimatu, warunków, w jakich są używane (częstych kontaktów z ostrymi kamieniami, gałęziami, itp.), codziennego używania, czy po prostu wszystkich tych czynników razem, ale piłki, choćby najlepsze, bardzo szybko się tu niszczą i zużywają. Na co dzień używamy ich ok. 10. Dzieciom to w zasadzie nie przeszkadza, jeśli piłka nie ma w sobie tyle powietrza, żeby trzymać swoją idealną kulistość. I taką da się grać. Ale kiedy tylko na horyzoncie pojawi się pompka, od razu ustawiają się w kolejkę ze zwiędłą piłką pod pachą, jakby prowadziły młodsze rodzeństwo na zastrzyk. Tutaj obowiązuje zasada „kto pierwszy, ten lepszy”. Zwykle ja trzymam igłę w piłce, a starszym chłopcom daję się wykazać w pompowaniu. Dla nich to niesamowita frajda. Lubią popisywać się swoja siłą. – Ok.! Chapwa [czyt. ciapła]! Koniec! Następna! Tym razem liczymy do 20, ok.? Kolejny zawodnik chwyta za narzędzie. Reszta odlicza kolejne machnięcia czarnej dźwigni pompki. Następny w kolejce 11-letni Gift – jeden z moich ulubieńców. – Agata! – spogląda na mnie zalotnie swoimi dużymi oczami. – Do 40!! :) Małe muskuły idą w ruch, a ja dopinguję zawodnika, podziwiając jego niesamowitą siłę. Rytuał pompowania trzeba powtórzyć każdego dnia kilkakrotnie.

Wracając do naszego meczu… Tym razem grę przerywa mi jedno z dzieci, pokazując krwawiący palec od nogi. Czas zamienić rolę trenera kadry narodowej na doktora lizaka. Yogeta [czyt. jogieta]! Tak tutejsze dzieci krzyczą na widok białego człowieka, z nadzieją, że dostaną coś słodkiego. Na początku, kiedy jeszcze nie wiedziały, jak się nazywam, myślałam, że po prostu przekręcają moje imię i wymawiają je po swojemu. Teraz, kiedy już chyba każdy mieszkaniec Mansy je zna, dzieci nadal wołają do mnie yogeta. Już nie po to, żeby coś dostać. Yogeta, my sweetie! – tak krzyczą do mnie na powitanie, pożegnanie i przy każdej innej okazji, często wysyłając do tego buziaczki, albo wyznając miłość. Słodko… :)

Doktor lizak przystępuje do akcji! Zakładam gumowe rękawiczki, dokonując przy tym oględzin poszkodowanego. Tłum gapiów ustawia się dookoła. – Oo! Kondom! – krzyczą dzieci na widok białych rękawiczek. –To nie kondom! – odpowiadam. To rękawiczki! Swoja drogą prezerwatywy to tutaj dość popularna „zabawka”. Ostatnio po porannej mszy przed kościołem rozmawiałyśmy chwilę z siostrą Godelieve. Koło nas dwójka maluchów. – Widzicie, co trzymają w rękach? Przyglądam się dzieciakom. W ich dziecięcych łapkach błyszczą wymiętolone, lekko nadmuchane prezerwatywy. –Skąd to macie?! – Z domu! Ach tak… Afryka jeszcze nie raz mnie sobą zaskoczy.