sobota, 24 listopada 2012

Doktor lizak


Bywają takie dni w oratorium, że do naszej przenośnej, podręcznej „przychodni” nie zawita nikt. Bywają też i takie, że worek z rannymi jest bez dna. Jak już pojawi się jedno dziecko z krwawiącym palcem, albo nosem, to za nim ciągnie cała gromada kolejnych z coraz to nowymi icilondami, których często nie potrafię nawet sklasyfikować.

Icilonda – jedno z pierwszych słów, jakich nauczyłam się w języku chi bemba. Oznacza krótko mówiąc każdy uraz. Icilonda to obtarta skóra na łokciu, rozcięty nożem palec, stłuczone kolano, guz na głowie, oparzenie, obrzęk po ukąszeniu owada, oderwany paznokieć od stopy, a nawet wysypka. Nieprzerwanie ogromnym zainteresowaniem cieszą się w Zambii pieprzyki na moim ciele. Dzieci często pytają mnie, czy to icilonda. Odpowiadam krótko, że nie. To taka dekoracja mojej skóry! :)
 
Siatkówka. Tym razem gramy kapenta (Tutejszy przysmak. Maleńkie rybki, jedzone w całości, najczęściej smażone w oleju.) – drużyna w składzie ja + kilka maluchów, biegających po całym „boisku”, które ledwo potrafią odbić piłkę, przeciwko rekinom – dwóm najstarszym i największym liderom. Przegrywamy, ale mimo to entuzjazm w mojej drużynie nie gaśnie. Zagrzewam maluchy do walki, uczę je odbijać piłki i serwować. Po każdej udanej akcji przybijam im piątki, a chłopcy z radości próbują wywijać salta w powietrzu. Choć trudno to nazwać meczem, emocje są najprawdziwsze! Co chwilę musimy przerywać grę, żeby dopompować piłkę, albo zdjąć z „boiska” jakiegoś szkraba, który postanowił pobawić się piaskiem akurat pod nogami zawodników.

Gift i jego muskuły. :)
Pompowanie piłek to cały rytuał. Każdego dnia oratorium zaczynamy wspólną modlitwą, a kolejny punkt programu to rozdawanie piłek, które w większości trzeba wcześniej codziennie dopompować. Nie wiem, czy to z powodu klimatu, warunków, w jakich są używane (częstych kontaktów z ostrymi kamieniami, gałęziami, itp.), codziennego używania, czy po prostu wszystkich tych czynników razem, ale piłki, choćby najlepsze, bardzo szybko się tu niszczą i zużywają. Na co dzień używamy ich ok. 10. Dzieciom to w zasadzie nie przeszkadza, jeśli piłka nie ma w sobie tyle powietrza, żeby trzymać swoją idealną kulistość. I taką da się grać. Ale kiedy tylko na horyzoncie pojawi się pompka, od razu ustawiają się w kolejkę ze zwiędłą piłką pod pachą, jakby prowadziły młodsze rodzeństwo na zastrzyk. Tutaj obowiązuje zasada „kto pierwszy, ten lepszy”. Zwykle ja trzymam igłę w piłce, a starszym chłopcom daję się wykazać w pompowaniu. Dla nich to niesamowita frajda. Lubią popisywać się swoja siłą. – Ok.! Chapwa [czyt. ciapła]! Koniec! Następna! Tym razem liczymy do 20, ok.? Kolejny zawodnik chwyta za narzędzie. Reszta odlicza kolejne machnięcia czarnej dźwigni pompki. Następny w kolejce 11-letni Gift – jeden z moich ulubieńców. – Agata! – spogląda na mnie zalotnie swoimi dużymi oczami. – Do 40!! :) Małe muskuły idą w ruch, a ja dopinguję zawodnika, podziwiając jego niesamowitą siłę. Rytuał pompowania trzeba powtórzyć każdego dnia kilkakrotnie.

Wracając do naszego meczu… Tym razem grę przerywa mi jedno z dzieci, pokazując krwawiący palec od nogi. Czas zamienić rolę trenera kadry narodowej na doktora lizaka. Yogeta [czyt. jogieta]! Tak tutejsze dzieci krzyczą na widok białego człowieka, z nadzieją, że dostaną coś słodkiego. Na początku, kiedy jeszcze nie wiedziały, jak się nazywam, myślałam, że po prostu przekręcają moje imię i wymawiają je po swojemu. Teraz, kiedy już chyba każdy mieszkaniec Mansy je zna, dzieci nadal wołają do mnie yogeta. Już nie po to, żeby coś dostać. Yogeta, my sweetie! – tak krzyczą do mnie na powitanie, pożegnanie i przy każdej innej okazji, często wysyłając do tego buziaczki, albo wyznając miłość. Słodko… :)

Doktor lizak przystępuje do akcji! Zakładam gumowe rękawiczki, dokonując przy tym oględzin poszkodowanego. Tłum gapiów ustawia się dookoła. – Oo! Kondom! – krzyczą dzieci na widok białych rękawiczek. –To nie kondom! – odpowiadam. To rękawiczki! Swoja drogą prezerwatywy to tutaj dość popularna „zabawka”. Ostatnio po porannej mszy przed kościołem rozmawiałyśmy chwilę z siostrą Godelieve. Koło nas dwójka maluchów. – Widzicie, co trzymają w rękach? Przyglądam się dzieciakom. W ich dziecięcych łapkach błyszczą wymiętolone, lekko nadmuchane prezerwatywy. –Skąd to macie?! – Z domu! Ach tak… Afryka jeszcze nie raz mnie sobą zaskoczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz