Dni afrykańskie płyną dużo szybciej niż w Europie. Kto by pomyślał? Słońce w Zambii wschodzi koło 6.00 i zachodzi koło 18.00, co oznacza, że każdy dzień trwa mniej więcej 12 godzin. Zwykle wieczorem nie ma prądu, więc jemy z Beatą romantyczne kolacje przy świecach, bierzemy prysznic przy świetle latarek, modlimy się razem i zwykle chodzimy spać dużo wcześniej niż w Polsce. No bo co tu robić, jak nic nie działa i jest ciemno, jak w jaskini? Poza tym po całym dniu pracy w temperaturze pokojowej 360C o 20.00 po prostu padamy ze zmęczenia.
W Zambii zmagamy się teraz z najgorętszymi dniami w roku.
Nawet tubylcy narzekają na słońce. Zabawne, że dla nich codziennie „dzisiaj
jest za gorąco”. Moim zdaniem dzisiaj, wczoraj, tydzień temu i jutro
temperatura jest, była i będzie porównywalna. Ale dzisiaj to dzisiaj. Na
dzisiaj można sobie trochę ponarzekać. :)
Kilka dni temu chciałyśmy zmierzyć temperaturę powietrza w słońcu. Beata
położyła termometr na rozgrzane auto. Po 5 min siostra go zauważyła i kazała
szybko zabrać, bo eksploduje. Skala była przewidziana do 500C.
Słupek rtęci sięgnął powyżej skali.
Dlaczego nie było mnie ostatnio na blogu? Już spieszę z
tłumaczeniem!
1)
Brakowało czasu
2)
Brakowało prądu
3)
Brakowało Internetu.
Z prądem najgorzej jest w weekendy. Zdarzają się takie jak
ostatni, że całą sobotę i całą niedzielę prądu nie ma od rana do nocy. W sobotę
pojawił się ok. 15.00 chyba tylko z okazji meczu Zambia – Uganda, bo o 18.00
znowu się skończył. Takie weekendy są zabójcze dla zawartości naszej lodówki.
Czas na zakupy mamy w zasadzie tylko w soboty, robimy więc zapasy na cały
tydzień. Niestety czasami tygodnia nie dotrwają…
Dodatkowym utrudnieniem w pisaniu bloga jest to, że w naszym
domku nie mamy dostępu do Internetu. Żeby skorzystać z dobrodziejstwa globalnej
wioski, trzeba nam przejść za murek do księży, a wcześniej jeszcze pamiętać o
zabraniu klucza do bramki, bo inaczej grozi nam nocleg na wycieraczce. Oznacza
to też tyle, że z Internetu korzystać możemy do 18.00, bo później robi się
ciemno, nadlatuje robactwo i siostry zamykają bramkę. Z resztą i tak zwykle już
wtedy nie ma prądu. Raz zapomniałyśmy klucza. Nie wiadomo kiedy słońce zaszło,
siostry bramkę zamknęły i wypuściły psiaki. Gdyby nie uprzejmość kucharza
księży, który będąc już w drodze do domu zawrócił się i użyczył nam klucza,
naprawdę spędziłybyśmy tę noc pod mangowcem.
Na brak czasu w ostatnich tygodniach złożyło się wiele
rzeczy. W tygodniu praca. Obowiązki przedszkolno – oratoryjne zajmują
praktycznie całe dnie. Nieliczne minuty wolne od pracy wykorzystuję zwykle na
robienie prania (ręcznego :)),
prasowania (o ile jest prąd), zmywania naczyń i ogarnianie mieszkania. Wszystko
po to, żeby nie zarosnąć afrykańskim kurzem. Zwykle jest jeszcze coś do
przygotowania do przedszkola i do oratorium, więc nudzić się naprawdę nie ma
kiedy.
5 października świętowaliśmy zambijski Dzień Nauczyciela.
Wiązało się to z wolnym piątkiem i dłuższym weekendem. Gdy tylko nadarzyła się
okazja, postanowiłyśmy go wykorzystać na odwiedziny naszych lufubiańskich
przyjaciół. O tej wizycie więcej w kolejnym poście.
Poza tym z nadzwyczajnych wydarzeń w ostatnim miesiącu
trzeba by wymienić:
- Odwiedziny wolontariuszek z Niemiec (30.09.-1.10.2012),
stacjonujących na placówce w Kazembe, po sąsiedzku (15 km) z Lufubu. Dziewczyny
przyjechały do Mansy tylko na 2 dni na zakupy. Gościłyśmy je w naszym domku.
Choć wizyta była krótka, to bardzo sympatyczna. Tutaj rozmowy z Białymi nie
należą do częstych, więc mogłyśmy trochę się nimi nacieszyć.
- Urodziny księdza Michała. Świętowaliśmy je po fakcie
(1.10.2012), bo właściwy dzień urodzin solenizant spędzał w Lusace. Na imprezę
załapały się też koleżanki z Niemiec. Wśród gości byłam ja z Beatą, siostry,
proboszcz, kleryk Irvin, i oczywiście ks. Michał. Poza wyśmienitą kolacją,
tortem i lodami w wersji płynnej, były też śpiewy, granie na gitarze, zabawy,
dużo śmiechu i radości, czyli po prostu prawdziwie salezjańska impreza.
- Kolejną wizytę w Urzędzie Imigracyjnym (12.10.2012).
Minęły już dwa miesiące naszego pobytu w Zambii. Nadal czekamy na work permity.
Dopóki nie będą gotowe, musimy co miesiąc pokazywać się w Urzędzie po pieczątki
w paszportach. Tym razem wizyta przebiegła naprawdę szybko i bez żadnych
problemów.
- Spotkanie z rodzicami naszych przedszkolaków (12.10.2012).
Początek przewidziany na 14.00 przesunął się tradycyjnie o ok. godz. Byłyśmy
tylko na początku tego spotkania, bo czekały na nas dzieciaki w oratorium.
Przedstawiłyśmy się rodzicom, zobaczyli nas i przywitali. W zasadzie po to tam
poszłyśmy. Niektórzy rodzice znali mnie już wcześniej. Któregoś dnia koło
naszego oratoryjnego placu przejechał samochód. Kierowca zobaczył mnie, zwolnił
i zatrzymał się. Woła mnie. Podchodzę. W samochodzie 2 kobiety i jeden
mężczyzna – kierowca. Pozdrawiają mnie. Myślę sobie: ot, zwyczajne zambijskie
przywitanie. Zobaczyli białą dziewczynę i chcą się przywitać. W końcu pada
pytanie: - Znasz Bernarda Zulu? - Tak! Znam! Jest w mojej klasie! - Więc ty jesteś nauczycielka Agata? - Tak. - Opowiadał o tobie. :) Dalej pada prośba o
odebranie Bernarda z przedszkola i przyprowadzenie go do samochodu, wymiana
uścisków dłoni, uśmiechów i pozdrowień.
Bernard trzeci od lewej. :) |
- Spotkanie z ukraińskim lekarzem Bogdanem i jego żoną
(12.10.2012). Wpadłyśmy do nich na niecałą godzinkę przy okazji załatwiania
spraw w Urzędzie Imigracyjnym. Niesamowici ludzie! Przez chwilę poczułyśmy się
jak w domu. Pyszna kawa, ukraińskie słodkości, opowieści, jak to wszystko się
zaczęło i prawdziwie otwarte serca. Pan Bogdan i jego żona mieszkają w Zambii
już 6 lat. Teraz przedłużył kontrakt na kolejne 3. Choć, jak sam opowiada, na
początku pakował walizkę co 2 dni, chcąc wracać do Europy. Z czasem pakował ją już
tylko co 4 dni, potem raz w tygodniu. Później spotkał naszych polskich
misjonarzy. Zaprzyjaźnili się. Mając tu pod ręką bratnie słowiańskie dusze,
łatwiej było przetrwać. Pan Bogdan ma polskie korzenie i świetnie mówi po
polsku. Jego żona polski rozumie, ale mówi tylko po ukraińsku. To nie
przeszkadza, żeby się dogadać. Zaprosili nas na wycieczkę. Jak tylko znajdziemy
jakiś wspólny wolny weekend, wybierzemy się razem nad pobliski wodospad, albo
jezioro – zobaczymy. Nie mogę się doczekać!
Warto było na ten wpis czekać :) Dzięki :)
OdpowiedzUsuńale czaaad!
OdpowiedzUsuńSuper Bogdan! ;)
To nie Czad :) To Zambia :) A dodam, że zdjęcia są super :) Rewelacja :)
OdpowiedzUsuń:))
OdpowiedzUsuńU.O
ale super zdięcia super
OdpowiedzUsuń