czwartek, 2 maja 2013

2-18.04.2013. Tanzanijskie wakacje


Pierwsze plany wakacyjne zaczęły się tworzyć już w Święta Bożego Narodzenia, kiedy to mieliśmy okazję spotkać się prawie pełnym składem zambijskich wolontariuszy. Nie mieliśmy wtedy za dużo czasu na poważne obgadanie tematu, poza tym wyjazd wydawał się jeszcze wtedy tak odległy, że nikt nie czuł chyba potrzeby poważnych przygotowań i załatwiania czegokolwiek. Ustaliliśmy jedynie cel podróży. Tanzania, Zanzibar . Dopiero na jakiś miesiąc przed wyjazdem zaczęły się sms-owo, mailowo, facebookowo, telefoniczne ustalenia co, jak i kiedy. Orientacyjny budżet i plan wycieczki, szukanie transportu i osób, które mogą nam pomóc w zabukowaniu go, ustalanie z przełożonymi terminów naszych urlopów…

Poważny problem organizacyjny pojawił się ok. tygodnia przed wyjazdem, kiedy dostaliśmy informacje o zamachach radykalistów muzułmańskich na Chrześcijan w Tanzanii, a także na Zanzibarze. W lutym tego roku został tam zamordowany ksiądz katolicki. Poza tym dostaliśmy informacje o licznych podpaleniach  kościołów chrześcijańskich różnych wyznań w całej Tanzanii w ostatnim czasie. Nie brzmiało to wszystko dobrze i nie nastrajało wakacyjnie… Najgorsze było to, że sprawcy całego zamieszania zapowiedzieli jeszcze gorsze ataki na czas Świąt Wielkanocnych, a zaraz po nich planowaliśmy wyruszyć.  Zostawiliśmy decyzję o wyjeździe do ostatniej chwili. Na szczęście wszelkie zamieszki i ataki tym razem ominęły Tanzanię, więc zdecydowaliśmy się jechać.  Z różnych powodów podzieliliśmy się na 2 grupy. 

2-4.03.2013 Pociąg. Mansa  - Dar es Salaam

W pierwszej grupie poza mną i Krzyśkiem, którzy jechaliśmy od razu po Świętach z Mansy, znalazły się jeszcze Ilona i Ania, które spędzały swoje Święta w Kabwe. Spotkaliśmy się wszyscy w Kapiri Mposhi, skąd mieliśmy zabukowany (dzięki wspaniałemu polskiemu Aniołowi słusznie odznaczonemu Orderem Uśmiechu – siostrze Angelice) pociąg do Dar es Salaam – stolicy Tanzanii. Odjazd we wtorek po południu. 2 doby później mieliśmy być na miejscu. Czas w pociągu wypełniała nam gra w pokera, quiz dla dzieci, którego pytania zaginały nas co chwilę, odkopując pokłady naszej niewiedzy, strategiczną planszówkę Carcassonne i zgadywankę Czarne Historie. Poza tym czytaliśmy książki, śpiewaliśmy  nieszpory i jutrznie, odsypialiśmy, zajadaliśmy się zapasami, które zabraliśmy ze sobą, a nade wszystko podziwialiśmy widoki zza okna. Zambijski płaski i raczej monotonny krajobraz zmienił się natychmiast po przekroczeniu granicy z Tanzanią. 






4 kwietnia, w dzień moich urodzin, przejechaliśmy przez teren dwóch parków narodowych. W prezencie urodzinowym dostałam możliwość zobaczenia dzikich afrykańskich zwierząt w naturalnych warunkach: słoni, żyraf, antylop, jakichś bawołów, małp… Niesamowite! Widoki te cieszyły tylko nielicznych Białych pasażerów pociągu. Afrykańczycy zdawali się nie być szczególnie zainteresowani. Na widok mnie i Ilony przyklejonych do szyby, krzyczących i podskakujących z radości na widok słoni, nasi Czarnoskórzy sąsiedzi z przedziału obok zawołali nas, żeby pokazać, że po swojej stronie mają też żyrafy. :)


4-5.04.2013 Dar es Salaam

Późnym popołudniem z kilkugodzinnym opóźnieniem docieramy do stolicy. Zaczyna się ściemniać… Niedobrze. W Afryce zmrok nie jest sprzymierzeńcem, zwłaszcza Białego człowieka. Nie mamy żadnych planów, poza tym, że jak najszybciej chcemy się dostać na wyspę. Postanawiamy spędzić noc w stolicy. Dogadujemy się z taksówkowym naganiaczem, że za określoną kwotę zabierze nas do taniego hotelu przy porcie. Po kilkudziesięciu minutach przebijania się przez wieczorne korki, znajdujemy się w miejscu, które bynajmniej portu nie przypomina i zdecydowanie nie zachęca do spędzenia nocy w jego okolicy. Kierowca nie mówi po angielsku. Każę mu zadzwonić do szefa. Tłumaczę mu przez telefon, że obiecał zabrać nas w pobliże portu, tymczasem znajdujemy się w centrum jakiegoś nieprzyjaznego zadupia. Po mnie słuchawkę przejmuje kierowca. Wsłuchuje się uważnie we wskazówki naganiacza. Rozłącza się. Twierdzi, że zrozumiał. Chyba się dogadaliśmy. Kolejne kilkadziesiąt minut jazdy. Mijamy port – dobry znak. Jedziemy dalej. Trafiamy tym razem do dzielnicy vipowskich hoteli. Kierowca zatrzymuje się przy jednym z nich. Tłumaczymy mu, że chyba ponownie nie zrozumiał, tym razem pozycji „tani nocleg”. Z ciekawości wysyłamy Krisa, żeby sprawdził ceny. Najtańszy pokój za 100$... Do trzech razy sztuka! Kolejny telefon do szefa. W końcu po 2 godzinach nocnego zwiedzania trafiamy do taniego hostelu niedaleko portu. Niestety nie ma miejsc, ale dostajemy namiary na inne podobne miejsce w sąsiedztwie. Tym razem miejsca są, problemem okazuje się brak lokalnej waluty. Nie zdążyliśmy jeszcze wymienić dolarów na szylingi. Z pomocą przychodzi nam mieszkająca w tym samym hostelu Niemka, która „na oko” bez znajomości aktualnego kursu walut wymienia nam potrzebną kwotę. 

Odbieram telefon od mamy. Dzwoni z życzeniami. Pyta, gdzie jestem. Jak zawsze w takich sytuacjach musi jej wystarczyć moje: „Jestem w Dar es Salaam, żyję, mam gdzie spać, wszystko dobrze, kocham Cię, pa!”

Zabieramy swoje rzeczy z taksówki. Kierowca chce więcej pieniędzy. Twierdzi, że za dużo jeździł tu i tam, i kwota, na którą się umawialiśmy, nie wystarczy nawet na paliwo. Każę mu znowu dzwonić do szefa. Tłumaczę mu dobitnie, że to nie nasza wina, że nas nie zrozumieli i wozili niepotrzebnie po mieście przez 2 godziny. On niemal błaga, żeby zapłacić więcej. W końcu zgadzamy się do umówionych dolarów dorzucić kilka szylingów, które zostały nam po zapłaceniu za pokój. Z niezadowoloną miną i słowami, których znaczenia na szczęście nie zrozumieliśmy, kierowca odjeżdża.
Po 3 dniach w podróży nareszcie prysznic! :)

Na śniadanie dostajemy chleb z masłem, niedobrą kawę i kawałek arbuza. Od razu po posiłku udajemy się do portu, zorientować się, jakie mamy możliwości dotarcia na wyspę. Dogadujemy się z jednym „biurem”, że kupimy u nich bilety, tylko najpierw musimy wymienić pieniądze. Mamy jeszcze sporo czasu. Zostawiamy u nich bagaże, dostajemy ich człowieka jako przewodnika i doradcę do spraw wymiany walut. Rasta Richard prowadzi nas do kolejnych kantorów, gdzie porównujemy kursy i wymieniamy gotówkę. Po zakupie biletów mamy jeszcze wolną chwilę, więc Richard zabiera nas na targ rybny. To tutaj co rano odbywają się licytacje tego, co dał ocean danego dnia. Gumowe ośmiornice, czerwone homary, tuńczyki wielkości dziecka z trzeciej klasy i wiele innych. Zaduch tego miejsca zapiera dech, ciężko się oddycha rybnymi oparami.

Wokół targu kramiki z owocami morza. Lokalny fast food czyli ośmiornica pocięta na kawałki, do tego wykałaczki i naczynko z czerwonym sosem, w którym można sobie umaczać przekąskę przed zjedzeniem. Poza tym soki. Różnokolorowe, świeże, owocowe, przechowywane w wiadrach z ogromnymi kostkami lodu, sprzedawane na szklanki. Instrukcja obsługi? Zamawiasz, sprzedawca nabiera szklanką sok z kubła, pijesz, odstawiasz szklankę, płacisz, uśmiechasz się, bo było pyszne, ugasiwszy pragnienie idziesz dalej. Po tobie przychodzi kolejny klient, pije z tej samej szklanki, po nim następny i następny. Rytuał trwa przez cały dzień. :) Takich ulicznych sprzedawców napojów i różnorakich przekąsek można spotkać w Tanzanii na każdym rogu i słusznie cieszą się ogromnym powodzeniem. 

Wymieniamy się z Richardem numerami telefonów. Prosi, żeby dać znać, jak dotrzemy na wyspę. Jeszcze w czasie rejsu sam dzwoni, żeby zapytać, czy wszystko dobrze i czy już jesteśmy na miejscu. 

5-6.04.2013 Zanzibar. Stone Town

Po południu jesteśmy już na Zanzibarze. Pieczątki wbite do paszportów, możemy rozejrzeć się za jakimś noclegiem. Szybko znajdujemy bardzo miły hotelik w przyzwoitej cenie. Zostawiamy rzeczy i idziemy poszukać czegoś do jedzenia. Na Zanzibarze można zjeść naprawdę dobrze i naprawdę bardzo tanio. Niesamowite połączenia smaków, przyprawy, owoce morza, soki, owoce, po prostu palce lizać! Po obiadokolacji – spacer po mieście. Przeciskamy się ciasnymi i zagmatwanymi uliczkami Stone Town – jedynego miasta na wyspie. Nasiąkamy tym miejscem, jego zapachem, ludźmi, smakami. Wpadamy w wir kupowania pamiątek. Specjalnie dla nas właściciele małych sklepików otwierają swoje dobytki, z nadzieją na zarobek, albo przynajmniej pochwalenie się swoimi wyrobami Białym turystom. 





C.d.n. :)

2 komentarze:

  1. Mam lekki zawrót głowy od egzotycznych nazw, zwierząt, scen rodzajowych z udziałem tubylców, ale czekam na ciąg dalszy i pozdrawiam!
    Tubylka z Bisztynka

    OdpowiedzUsuń