środa, 8 maja 2013

Kizimkazi i powrót...


9- 14.04.2013 Kizimkazi, południowe wybrzeże

Nareszcie spotykamy się z drugą grupą. Po różnych perypetiach i przygodach (odsyłam do blogów Beti, Tomka, Wiolki i Moniki) w końcu udaje im się do nas dotrzeć. Jeszcze tego samego dnia wyruszamy na podbój delfinów. Tutaj można je podglądać w naturalnym środowisku, w oceanie. Tubylcy wiedzą, w jakich miejscach można je znaleźć i zabierają tam żądnych atrakcji turystów. Płetwy na nogi, maska na twarz i pełna gotowość! Jak tylko delfiny pokażą się na horyzoncie, skaczemy do wody i pływamy z  nimi przez chwilę, do momentu, aż się nami nudzą i odpływają. Wtedy z powrotem na łódkę i szukamy kolejnych okazji.


12.04.2013 Rajska wyspa

Kolejny dzień i kolejne atrakcje. Tym razem gospodarze proponują wycieczkę na „rajską wyspę”.  Zapowiedziany na pół godziny rejs przedłuża się o ponad połowę. Mijamy kolejne wyspy, rozrzucone na oceanie jak kruszonka na cieście. Zielone, skaliste, większość bezludna. Wypatrujemy celu naszej podróży i próbujemy zgadywać, która spomiędzy nich to ta „rajska”. W końcu nie mamy wątpliwości! Dopływamy do górki białego piasku. Bez drzew, roślinności, skał. Kawałeczek plaży wielkości 5 na 10m usypanej gdzieś na oceanie. Żadnych szczególnych atrakcji. A jednak rzeczywiście jakoś tu rajsko… :) Muszelki, których zbieranie nigdzie nie cieszy bardziej, jak tu; kraby zakopujące się w piasku i biegające bokiem, jakby je ktoś potrącił; fale, które gdy staniesz na brzegu wyspy, zalewają cię z dwóch stron aż po szyję; soczyste owoce serwowane przez uśmiechniętego Alliego. W takich momentach nie potrzeba więcej do szczęścia… 




Podglądamy małpy.



Pobyt w Kizimkazi staje się okazją do zachwytu nad tajemnicą odpływu. Już w Nungwi mieliśmy do czynienia z tym zjawiskiem, ale na południu wyspy są one jeszcze większe i jeszcze bardziej zdumiewające. Z lekcji geografii miałam zupełnie inne wyobrażenie tego dziwu natury. Po pierwsze w mojej głowie odpływ czy przypływ był czymś cyklicznym. Powiedzmy, że codziennie rano jest przypływ, a wieczorem odpływ, czyli trochę mniej wody. Tymczasem jak się okazuje, nawet najstarsi tubylcy na Zanzibarze nie bardzo wiedzą, kiedy woda przyjdzie, a kiedy sobie znowu pójdzie. Co prawda zawsze odpowiadają z chęcią i ogromnym przekonaniem we własne słowa na to pytanie, jednak w praktyce ich przepowiednie nigdy się nie sprawdzają. Kolejny obraz z mojej głowy, który został zburzony, to „trochę mniej wody”. Okazuje się, że wcale nie takie trochę! Dajmy na to o godz. 8.00 w ogóle nie ma plaży. Zacumowane na jej brzegu łódki podmywane są przez fale. Godzinę później woda gdzieś znika i kilometr dalej w głąb oceanu sięga do kostek. Można więc iść i iść, podziwiać kolorowe rybki, muszle, jeżowce, rozgwiazdy i inne wodne stwory. 


Odpływ to dla tubylców okazja do uzupełnienia lodówki. Ocean daje jeść. Kiedy tylko woda znika, pojawiają się chłopcy łapiących małe sardynki na kawałek żyłki z haczykiem. Zanurzeni po kolana w wodzie,  z sakiewkami na plecach, w których przechowują przyszły obiad. Uzbrojeni w cierpliwość i zapał. Są też dziewczynki zbierające do plastikowych pojemników wszelkiego rodzaju stwory muszelkowe. Ciężko mi je nazwać, jest ich tu tyle rodzajów! Dla mnie większość wygląda tak samo. Kawałek muszelki różnego koloru i kształtu, w środku kawałek robaka, który wystraszony chowa się szybko w skorupę.  Dziewczynki wiedzą jednak doskonale, które się nadają, a które nie. Uzbierane przez mnie okazy najpierw starannie selekcjonują, zanim dołożą do swoich.  Są też w końcu tłumy dorosłych. Kobiety z wiadrami czekają na wracających z oceanu rybaków. Jeszcze na wodzie odbywają się pierwsze licytacje tego, co danego dnia udało się wyrwać oceanowi.  Mężczyźni – ci, którzy nie wypłynęli na wielką wodę – nieliczni czekają z kobietami. Inni sprawdzają wiklinowe klatki w kształcie litery W z nadzieją znalezienia w nich jakiegoś pokaźnego homara. Reszta pucuje swoje łódki, albo zbiera siły na nocne polowanie na ośmiornicę.



Jednego wieczoru, zaciekawieni pojedynczymi światełkami migającymi gdzieś na oceanie w czasie odpływu, postanawiamy z Krzyśkiem sprawdzić, co się tam wyprawia. Trafiamy na trzech rybaków szukających ośmiornic. Mimo ich i naszego zaangażowania, nie udaje się znaleźć żadnej. Jest za to trochę rybek, więc na obiad będzie co do garnka włożyć. Kiedy woda sięga do kostek, najłatwiej złapać rybę nadziewając ją na zaostrzony kij. Wprawieni rybacy robią to tak zwinnie, że większość nawet świetnych pływaków nie ma z nimi szans. Czas wracać do domu. Rybacy proszą o pomoc w ściągnięciu łódki na brzeg. Czterech silnych mężczyzn i ja ciągniemy kawał drewnianej konstrukcji po mieliźnie, która zdaje się nie mieć końca. Po drodze dwa postoje na zebranie sił. Docieramy! W nagrodę za pomoc dostajemy dwie świeże rybki z długimi dziobami, które chwilę później pieczemy w ognisku. Pycha!  :)

Ostatniego wieczoru w Kizimkazi dostajemy zaproszenie na tradycyjną afrykańską imprezę. Bar, którego połowę dachu tworzy korona rozłożystego drzewa. Kilka stołów, bilard i „parkiet”. Orkiestra, w której poza oczywistymi bębnami są też skrzypce i inne dziwne grające sprzęty. No i tańczące panie. Dość pokaźnych rozmiarów, dość kuso ubrane. Tańczą wokół grających, czasami na stole specjalnie do tego przygotowanym w sąsiedztwie kapeli. Starają się poderwać do zabawy szczególnie białą część gości. Najbardziej muszą się wykazać nasi chłopcy. Każdy po kolei tańczy w duecie z tancerką. A reszta ma ubaw po pachy. :)

Czas wracać… w niedzielę udajemy się z powrotem do Stone Town. Kupujemy bilety na nocny prom, żeby zaoszczędzić na noclegu. Pośród niedzielnego spacerowania, zwiedzania, podziwiania, przymierzania, targowania się i kupowania spotykamy Żanetę i Rafała. Okazuje się, że wracamy tym samym promem. 

15-18.04.2013 Dar es Salaam - Mansa

Skuszeni naszym znajomym już tanim hostelem, postanawiają też się tam zatrzymać. Nasza dziewiątka znowu dzieli się na dwie grupy. Tym razem zambijska północ i południe, czyli tak, jak zamierzamy wracać – Mansa z Lufubu, Lusaka z Kabwe. Dzień upływa nam na załatwianiu transportu powrotnego.  „Przypadkiem” spotykamy na ulicy starego znajomego Rasta Richarda. Sam proponuje, że pojedzie z nami na dworzec  i pomorze załatwić bilety. Mieliśmy informację o bezpośrednim transporcie z Dar do Mansy. Na miejscu okazuje się nieprawdziwa. Właściciel jednej z firm zabiera się już za wypisywanie nam biletów do Mwansy gdzieś w Tanzanii. Dopiero po długich tłumaczeniach, pokazywaniu na mapie i wielokrotnych, ‘aha’ i ‘ooo’ dociera do niego i całej reszty zaangażowanych w naszą sprawę pracowników i gapiów, że my faktycznie chcemy wyjechać z Tanzanii do Zambii, a konkretnie do Mansy. Jedyne, co mogą nam zaoferować to podróż do Lusaki. Ewentualnie mogą nas wysadzić w Mansie, bo mają po drodze, ale zapłacić musimy jak do Lusaki, czyli za dodatkowe 800km. Decydujemy się jechać do Nakonde na granicy. Tam poszukamy innego transportu. 

Wieczorem ja, Ilona, Ania, Krzysiek i Bartek  zostajemy w hostelu. Reszta idzie na pożegnalną kolację do zapoznanego w pociągu Papy i jego rodziny. Nam wieczór mija miło w towarzystwie Żanety i Rafała przy piwie i soku, opowieściach podróżniczych ze świata i planowaniu spotkania w Polsce po ich i naszym powrocie… Przenosimy się do pokoju z zamiarem rozegrania partyjki Carcassonne. Rozdaję pionki, tłumaczymy zasady. Wchodzi Tomek. Nic nie mówi. „No! Jak tam Tomek?” - pytam. „No… nie bardzo dobrze. Ukradli mi właśnie saszetkę z portfelem i paszportem. Idę zaraz na policję.” Oznajmia to ze swoim tomkowym niezachwianym spokojem. Chwilę później chłopcy razem ruszają na posterunek. 

Podróż do Nakonde autobusem nie pierwszej młodości i kondycji rekompensują widoki za oknem. Tak, jak w pierwszą stronę, przejeżdżamy przez parki narodowe, za oknem mamy więc pod dostatkiem słoni, żyraf, antylop i innych zwierząt. Poza tym krajobrazy! Pagórkowato-górzyste afrykańskie tereny są radością dla naszych oczu, udręką dla kierowcy. Dwa razy po drodze łapiemy gumę. Pierwsza informacja o planowanej na 16.00 godzinie przyjazdu przeminęła z wiatrem. Robi się ciemno. W pewnym momencie kierowca wjeżdża w jakąś ciasną buszową dróżkę. Na siłę wciska wielkie cielsko autobusu pomiędzy gałęzie, które jakby broniły dostępu do jakiejś tajemnicy. Jedna z nich wybija szybę tuż nad głową Beti i dostaje się do środka. Pełno szkła. Beti ma już dość tych wakacji… Jedziemy dalej. Trochę wieje przez tę dziurę w oknie. Zimno!!! Jeden ze współpasażerów kiedy dowiaduje się, że wysiadamy na granicy, nie ukrywa swojej o nas troski. „Tam nie jest bezpiecznie! Kiedy byłem tam ostatnio, pobili mnie! A wy jeszcze jesteście Biali…” Udziela nam kilku dobrych rad. Koło północy jesteśmy u celu. Bilans wycieczki jak najbardziej pozytywny! Dwie złapane gumy, jedna rozbita szyba, żadnych ofiar, niecała doba opóźnienia. :)

Tylko teraz co dalej?!

Jacyś naganiacze próbują nas ściągnąć do swojego hotelu, ale nie odpowiada im nasza cena i rezygnują. Znajdujemy szyld czegoś, co wygląda na tani nocleg i jest blisko. Nie ma dla nas miejsc, ale za drobną opłatą jeden z pracowników pokazuje nam drogę do innego noclegu podobnej klasy. Pokoik z dwoma łóżkami, umywalką, oddzieloną niewielką ścianką działową dziurą w podłodze służącą za toaletę i kłębem kabli wiszących pod sufitem. Bierzemy! 

Krzyś wstaje rano, żeby zorganizować transport. Ja i dziewczyny zwlekamy się z łóżek trochę później. Potrzebuję się umyć... Przecież musi być tu jakiś prysznic! Idę zapytać pana z recepcji. Odpowiada mi na pełnym luzie „Shower! No problem!”  po czym rusza za mną, prosząc o wiaderko, które jest w pokoju. Napełnia je ciepłą /pierwszy raz od wyjazdu z Mansy!/ wodą i przynosi mi z powrotem. O dziwo w tym jednym wiaderku wody udaje nam się bez większego problemu umyć wszystkim trzem. :)

Kolejnych kilka godzin w autobusie. Tym razem już bez większych przygód i prosto do domu…

5 komentarzy:

  1. Tak to wszystko fajnie opisujesz,że mam wrażenie,że i ja tam byłam:)
    UP

    OdpowiedzUsuń
  2. 1. Chcemy zdjęcia z tańców! Polscy chłopcy z tanzańskimi tancerkami to jet to! ;)
    2. Szacun za numer z wiadrem. (3w1;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Madzia Witkowska-Hrycek9 maja 2013 20:31

    Agata! A niech to, znalazłam Cię! :D Jesteś niesamowita! Gdzie też cię zaniosło.. ależ się uśmiechnęłam! Nie daruję Ci, musimy się spotkać po Twoim powrocie.. Serdeczne i gorące pozdrowienia i uściski z Olsztyna. :-) ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Madziu /Hrycek! ;)/! Koniecznie! :) Agata

    OdpowiedzUsuń
  5. Madzia Witkowska-Hrycek14 maja 2013 19:32

    Hrycek, Hrycek :P Czytam sobie wszystkie Twoje wpisy od początku ;-) trzymam za ciebie kciuki całym sercem, buziaki :);*

    OdpowiedzUsuń