Od poniedziałku zaczęłyśmy pracę w przedszkolu. Zderzenie z
tutejszym systemem edukacji jest dość trudne. Panie nauczycielki są
zainteresowane sobą nawzajem w 90%, a dziećmi w 10%. Maluchy się nudzą,
wygłupiają, co niektóre śpią na ławkach, inne pełzają po podłodze jak
dżdżownice. Kiedy któreś dziecko płacze (co zdarza się tu baaardzo rzadko!), to
pani uspokaja je na zasadzie „nie płacz, bo cię zbiję”. Chyba nie biją, ale na
dzieci to i tak zwykle działa.
Z tego, co zauważyłam, zasada jest tu taka, żeby uczyć życia
na pamięć. Dzieci wiedzą, że jak wchodzimy to trzeba powiedzieć: „Good Morning
teacher! How are you?”. Albo kiedy leci samolot, to wybiegają z klasy, patrzą w
niebo i nie krzyczą „samolot”, tylko: „transport powietrzny!”. Ich dziecięce
mózgi, dzięki ciągłemu powtarzaniu tego samego tematu, kojarzą samolot tylko z
jednym. Maluchy potrafią doskonale policzyć do 20, ale mają ogromne problemy ze
wskazaniem poszczególnych cyferek. Podobnie z kolorami. Pięknie śpiewają
piosenkę o barwach (no bo przecież: „jak nie będziesz śpiewał, to cię zbiję!”),
bez problemu nazywają kolory wskazane przez panią na tablicy, ale na wyrywki
idzie im to już bardzo opornie. Podobne przykłady można by mnożyć bez końca.
Taka metoda nauczania powoduje, że dzieci nie mają w sobie żadnej
„elastyczności”, np. same z siebie w ogóle nie umieją dziękować. Bo ciężko jest
nauczyć się na pamięć sytuacji, w jakich powinno się to zrobić. Cóż… błędy
systemu wczesnej edukacji.
Naszym głównym zajęciem jest póki co rysowanie i wycinanie
różnych pomocy naukowych z kartonu. Zwierzątek, warzyw, owoców, jedzenia
różnego rodzaju. Nie myślcie sobie, że to łatwe i przyjemne zajęcie! Z moim
raczej przeciętnym talentem do takich rzeczy narysowanie małpy czy hipopotama
to już wysoko postawiona poprzeczka. Nie mówiąc już np. o narysowaniu mięsa. :)
Na moim kolanie Izaak. Największy kochany łobuz przedszkola. | :) |
Poza tym uczymy się dzieci. Imion, których polski język
czasami nawet wymówić nie potrafi, reakcji, zachowań. To niesamowita lekcja!
Wiem już, że np. łiłi, albo pupu, to siku, albo kupa. A hasło: „teacher, open
for me!” może oznaczać zarówno prośbę o otwarcie butelki z piciem, paczki
herbatników lub pojemnika z drugim śniadaniem, jak również prośbę o nalanie
wody do kubka.
Dzieci uczą się też nas. Uczą się przez dotykanie, głaskanie
włosów, macanie, ciąganie za włoski na rękach, śmianie się z pieprzyków na moim
ciele, wdrapywanie się na plecy i kolana, przyklejanie się do nóg, uwieszanie
się na szyi, łapanie za ręce i całą masę innych niekonwencjonalnych zachowań.
4-letni Cimba Cimba zawisł jak zwykle na mojej szyi.
Bełkocze coś mieszanką chi bemba i angielskiego. Nie rozumiem. Tłumaczy mi
jeszcze raz. Wyłapuje tylko „you” i „mummy”. Patrzy na mnie pytająco ogromnymi,
czarnymi, uśmiechniętymi oczami. „Chcesz, żebym była Twoją mamą?! Nie… Nie mogę
być twoją mamą…” Chłopiec robi krótką pauzę, po czym zmienia taktykę: „You be
my friend!” I uśmiecha się szczerze, prezentując uzębienie. Tego z całą
pewnością nie mogę mu odmówić!
Następnego dnia pomagałam nauczycielce wycinać obrazki przy biurku. Cimba Cimba przyszedł, wdrapał mi się na kolana. Trochę pogadaliśmy o obrazkach. Zgadywał co na nich jest. W pewnym momencie wyszeptał mi do ucha „Muszę łiłi”. Ja na to: „Ok. Możesz iść.” Zanim pobiegł, sprzedał mi z zaskoczenia wielkiego, śliniastego buziaka w policzek. On zniknął, ja zostałam na dziecięcym krzesełku ze śliną czterolatka na policzku. Choćby dla tego jednego buziaka warto było tu przyjechać! Tak smakuje szczęście! :)
:-)
OdpowiedzUsuń