niedziela, 9 września 2012

3-7.09.2012. Pierwsze dni w przedszkolu.


Od poniedziałku zaczęłyśmy pracę w przedszkolu. Zderzenie z tutejszym systemem edukacji jest dość trudne. Panie nauczycielki są zainteresowane sobą nawzajem w 90%, a dziećmi w 10%. Maluchy się nudzą, wygłupiają, co niektóre śpią na ławkach, inne pełzają po podłodze jak dżdżownice. Kiedy któreś dziecko płacze (co zdarza się tu baaardzo rzadko!), to pani uspokaja je na zasadzie „nie płacz, bo cię zbiję”. Chyba nie biją, ale na dzieci to i tak zwykle działa. 

 Z tego, co zauważyłam, zasada jest tu taka, żeby uczyć życia na pamięć. Dzieci wiedzą, że jak wchodzimy to trzeba powiedzieć: „Good Morning teacher! How are you?”. Albo kiedy leci samolot, to wybiegają z klasy, patrzą w niebo i nie krzyczą „samolot”, tylko: „transport powietrzny!”. Ich dziecięce mózgi, dzięki ciągłemu powtarzaniu tego samego tematu, kojarzą samolot tylko z jednym. Maluchy potrafią doskonale policzyć do 20, ale mają ogromne problemy ze wskazaniem poszczególnych cyferek. Podobnie z kolorami. Pięknie śpiewają piosenkę o barwach (no bo przecież: „jak nie będziesz śpiewał, to cię zbiję!”), bez problemu nazywają kolory wskazane przez panią na tablicy, ale na wyrywki idzie im to już bardzo opornie. Podobne przykłady można by mnożyć bez końca. Taka metoda nauczania powoduje, że dzieci nie mają w sobie żadnej „elastyczności”, np. same z siebie w ogóle nie umieją dziękować. Bo ciężko jest nauczyć się na pamięć sytuacji, w jakich powinno się to zrobić. Cóż… błędy systemu wczesnej edukacji.

Naszym głównym zajęciem jest póki co rysowanie i wycinanie różnych pomocy naukowych z kartonu. Zwierzątek, warzyw, owoców, jedzenia różnego rodzaju. Nie myślcie sobie, że to łatwe i przyjemne zajęcie! Z moim raczej przeciętnym talentem do takich rzeczy narysowanie małpy czy hipopotama to już wysoko postawiona poprzeczka. Nie mówiąc już np. o narysowaniu mięsa. :)

Na moim kolanie Izaak. Największy kochany łobuz przedszkola. :)
Poza tym uczymy się dzieci. Imion, których polski język czasami nawet wymówić nie potrafi, reakcji, zachowań. To niesamowita lekcja! Wiem już, że np. łiłi, albo pupu, to siku, albo kupa. A hasło: „teacher, open for me!” może oznaczać zarówno prośbę o otwarcie butelki z piciem, paczki herbatników lub pojemnika z drugim śniadaniem, jak również prośbę o nalanie wody do kubka.

Dzieci uczą się też nas. Uczą się przez dotykanie, głaskanie włosów, macanie, ciąganie za włoski na rękach, śmianie się z pieprzyków na moim ciele, wdrapywanie się na plecy i kolana, przyklejanie się do nóg, uwieszanie się na szyi, łapanie za ręce i całą masę innych niekonwencjonalnych zachowań.

4-letni Cimba Cimba zawisł jak zwykle na mojej szyi. Bełkocze coś mieszanką chi bemba i angielskiego. Nie rozumiem. Tłumaczy mi jeszcze raz. Wyłapuje tylko „you” i „mummy”. Patrzy na mnie pytająco ogromnymi, czarnymi, uśmiechniętymi oczami. „Chcesz, żebym była Twoją mamą?! Nie… Nie mogę być twoją mamą…” Chłopiec robi krótką pauzę, po czym zmienia taktykę: „You be my friend!” I uśmiecha się szczerze, prezentując uzębienie. Tego z całą pewnością nie mogę mu odmówić!

Następnego dnia pomagałam nauczycielce wycinać obrazki przy biurku. Cimba Cimba przyszedł, wdrapał mi się na kolana. Trochę pogadaliśmy o obrazkach. Zgadywał co na nich jest. W pewnym momencie wyszeptał mi do ucha „Muszę łiłi”.  Ja na to: „Ok. Możesz iść.” Zanim pobiegł, sprzedał mi z zaskoczenia wielkiego, śliniastego buziaka w policzek. On zniknął, ja zostałam na dziecięcym krzesełku ze śliną czterolatka na policzku. Choćby dla tego jednego buziaka warto było tu przyjechać! Tak smakuje szczęście! :)

1 komentarz: