czwartek, 23 sierpnia 2012


20-22.08.2012. Pierwsze dni w oratorium.

Od poniedziałku zaczęłyśmy pracę w oratorium – takiej salezjańskiej „świetlicy” dla dzieci. Póki co przyglądamy się, jak to miejsce funkcjonuje. Dużo uczymy się od liderów – starszych opiekunów. Wielu z nich wyrosło w tym oratorium. Trochę gramy z dzieciakami w piłkę, trochę uczymy się ich zabaw z pokazywaniem, powoli uczymy się języka chi bemba. My oswajamy się z dziećmi, one oswajają się z nami. Biali ludzie to tutaj dość ciekawy widok, szczególnie dla maluchów. Wiele energii wkładają w wyściskiwanie nas, dotykanie, głaskanie, przyglądanie się, ciąganie za ręce, za nogi, uwieszanie się na nas, wdrapywanie się, itd. Zadziwiające, jak wiele małych zambijskich rączek jest w stanie przyczepić się do jednej białej polskiej ręki w jednym momencie!

Zdjęcie pt.: Znajdź Białasa! :)
 Kto przychodzi do oratorium? Wszystkie okoliczne dzieciaki! Najmłodsze zawinięte w czitengach na plecach swoich mam (Bardzo praktyczny sposób „przechowywania” dopiero co urodzonych maluchów! Dziecko śpi, a mama może sobie np. pograć w siatkę! J). Mam, które na moje oko nie mają więcej niż 16 lat. Są dzieciaczki trochę większe – takie, które już same chodzą i biegają. Te sięgają mi do kolan. Są jeszcze starsze, które już potrafią powiedzieć cokolwiek po angielsku. Najstarsze mają chyba koło dwudziestki. Tutaj pytanie dzieci o wiek nie ma większego sensu. Często po prostu nie wiedzą, ile mają lat. Lepiej jest pytać: do której klasy chodzisz? Albo w zasadzie najpierw: czy chodzisz do szkoły? Bo oczywiście nie wszystkich na szkołę stać.

Spełniamy się też w roli pielęgniarek. Już pierwszego dnia opatrywałyśmy rozwaloną głowę jednego z  chłopców. W Polsce z takim urazem trafiłby do szpitala. Miałby z pewnością zrobione prześwietlenie i inne badania, a potem założonych kilka szwów. Tutaj muszą wystarczyć nasze umiejętności zakładania opatrunków, trochę wody utlenionej i gazy.

Drżącymi rękami zakładam rękawiczki. Oglądam rozciętą głowę. Krew zalała pół główki małego pacjenta. Wielki guz urósł wokół rany. Zaciskam zęby i polewam ranę wodą utlenioną. Obserwuję reakcje pacjenta. Mam wrażenie, że mnie bardziej piecze niż jego. Chłopiec nawet nie drgnął! Nie uronił nawet łzy! Afrykańczycy mają niesamowitą odporność na ból. Nawet dzieci.Trochę maści z antybiotykiem, gaza, plaster. Muli siani? – Pytam malucha o samopoczucie. Bwino! Dobrze! Nie dziwi mnie to. Nie usłyszałam tu jeszcze nigdy innej odpowiedzi.

Po zrobieniu opatrunku pytam jednego z liderów, co mogę zrobić ze śmieciami. Prowadzi mnie do „śmietnika”. Widzę dziurę w ziemi. „Tu możesz wyrzucić”. Wyrzucam więc, ale w środku wszystko się we mnie buntuje. Jak to?! Umorusane krwią odpady medyczne?! Tutaj?! Kilka kroków od placu zabaw dzieci?! Do dołka niczym nawet nie ogrodzonego?! Ot tak, po prostu wyrzuć?! ?! ?!
Postanowiłyśmy z Beatą wprowadzić w tej kwestii trochę inne zasady. Będziemy zbierać te śmieci i palić. To z pewnością lepszy sposób utylizacji tych odpadów…

 Przez ostatnie dni miałyśmy mnóstwo pracy w naszym domku. Trzeba było uporządkować cały zalegający tam majdan – materiały do pracy w oratorium, przybory szkolne, leki. Wiele z tych rzeczy było starych, zużytych, przeterminowanych. Tutaj prawie wszystkie śmieci się pali. Było więc sporo dużych ognisk. J Średnia to jednak przyjemność pilnować dymiącego ognia, gdy słońce praży coś w okolicach 30 stopni.

We wtorek dołączyła do naszej wspólnoty nowa siostra – Marta. Pochodzi z Mansy, więc tutejsi dobrze ją znają. Siostry przygotowały uroczyste powitanie dla nas trzech. Na obiad był kurczak, a na deser babka ucierana (ukłony w stronę siostry Zosi!) i lody. Święto! Każda z nas dostała w prezencie nową czitengę . Siostry próbowały też coś zaśpiewać. Było bardzo miło i wesoło. Nie wyszło im to jednak tak pociesznie, jak dzień wcześniej naszym liderom.
Zostałyśmy zaproszone na spotkanie organizacyjne w sprawie oratorium. Było ok. 10 liderów, siostra Godlive, która zdaje się być za nich odpowiedzialna i my. Zaśpiewali nam kilka zambijskich powitalnych hitów i jeden znakomity afrykański cover: „I Just call to say you’re  welcome!” :)


  W poniedziałek pojawił się na placówce elegancko ubrany pan. Chciał się widzieć z siostrą Zosią. Przywitał ją radosnym polskim „dzień dobry!”. To szef poczty – pan Edward. Przyszedł poinformować, że dotarły do Mansy jakieś paczki z Polski. Niestety bardzo rozwalone. Opakowania były za słabe i nie wytrzymały długiej podróży. Trzeba pojechać na pocztę i pozbierać te paczki. Po południu wsiadamy w auto z siostrą Zosią i jedziemy. Pan Edward prowadzi nas na zaplecze. Na dużym stole na środku pomieszczenia leżą dwa rozwalone kartony, pełne przyborów szkolnych. To paczka od przyjaciół Beaty. Pakujemy wszystko w wielki worek pożyczony od szefa. Oddamy przy okazji. Pan Edward i jeszcze jeden pracownik pomagają nam zanieć balast do samochodu. Chwilę rozmawiamy. Okazało się, że kilka lat temu miał okazję pomieszkać przez tydzień Polsce. Podobało mu się. Nauczył się mówić „dzień dobry”, „kurczak” i „ziemniaki”.

Od dwóch dni na msze przychodzi pewien ślepiec. Siada zawsze sam w pierwszej ławce. Przewodniczy śpiewom. Niesamowicie mu to wychodzi! Najbardziej pocieszny jest w czasie pieśni na uwielbienie. Wszyscy ludzie siedzą w tym momencie w ławkach lub klęczą. On zaczyna śpiewać i tańczyć przed ołtarzem. Sam! Klask, bioderko, obrót, przysiad, trzy klaski, podskok i znowu bioderko – moje ulubione! :) W niedzielę miałyśmy już okazję doświadczyć tych słynnych afrykańskich tańców na mszy. Wtedy jednak tańczą wszyscy – cały kościół ludzi. Ten pan tańczy sobie sam. Nikogo to nie dziwi, nie gorszy, nie przeszkadza. Tańczy do końca piosenki. Ksiądz nie zaczyna modlitwy, dopóki pan nie skończy tańczyć. Ot, taka parafialna symbioza. :)

A tak się gra w Afryce w siatkę. :)

7 komentarzy:

  1. Znalazłam Białasa! (Ale dopiero po powiększeniu;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale super! Twój blog już mnie zaakceptował i nie muszę na każdym kroku udowadniać, że "nie jestem automatem"! ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja też znalazłem tę Muzungu :) Gromadka dzieci naprawdę okazała

    OdpowiedzUsuń
  4. Kiedyś była taka bajka: Gdzie jest Wally? Agatę było znaleźć prawie tak samo trudno. ;P

    OdpowiedzUsuń
  5. Wow...:) nieźle z tą główką!:) po takiej podróży,to może znajdziesz zatrudnienie w polskim szpitalu:)?
    Ula

    OdpowiedzUsuń
  6. Ula - nie wiem, czy bym chciała... :P
    Milenko - owszem, czuj się zaakceptowana przez mojego bloga. Obawiam się jednak, że to zasługa zmiany funkcji, a nie ilości Twoich odwiedzin. :P

    OdpowiedzUsuń
  7. he... Pfff itd. - Zmiana funkcji wymiata. Ja też się poczułem przez chwilę, jakby twój blog mnie polubił i mi zaufał... :)

    OdpowiedzUsuń